Archiwum kategorii: Moja droga ku doskonałości

O ratowaniu świata

„Nic nie wiesz o empatii” w podobnych słowach ktoś skomentował mój wpis na grupie fejsbukowej w 5 dni po ukończeniu przeze mnie rocznego Studium Komunikacji w Opraciu o NVC. 80 godzin zajęć, 20 godzin rozmów w dwójce empatycznej. Wystarczająco aby nieco poczuć (nie)kompetencję w udzielaniu empatii. I w zupełności wystarczająco abym mogła w sobie poczuć taką moc do zmieniania świata na lepszy. Że mogła bym teraz tej empatii dać każdemu, wiadrami.

I przestroga na drogę – nie bądźcie Ratownikami. I taki mój bunt – że ja chcę być ratownikiem. Przecież dlatego robię to co robię. Gdybym nie chciała ratować świata to nie zmieniała bym 3 razy zawodu. Chcę pomagać ludziom w ich rozwoju, we wzajemnym rozumieniu, w rodzicielstwie. W różnych trudnych sytuacjach. Chcę ich ratować przed innymi ludźmi i przed nimi samymi. Hmm, no właśnie.

Dziękuję osobie, która napisała mi, że nic nie wiem o empatii. Nie dlatego, że uświadomiła mi, że nic nie wiem – bo coś tam jednak wiem, ale za to, że na własnej skórze odczułam sytuację, gdy ktoś ratując kogoś, kogo uważa za ofiarę, staje się prześladowcą dla kogoś innego.

To co się wydarzyło można przedstawić na takim schemacie:

Trójkąt Dramatyczny Karpmana

Ta rola Ratownika wydaje się taka bardzo atrakcyjna. Że ratujemy kogoś biednego przed kimś strasznym. I wszystko było by ok, gdyby nie to, że ten cudowny Ratownik staje w pozycji władzy do Ofiary. Że to tylko on może ją ocalić i tylko on wie co jest dla tej Ofiary dobre, i że ta Ofiara jest taka biedna, i że jest Ofiarą. I każdy kto powie coś „nie tak” może się stać dla Ratownika Prześladowcą  jego Ofiary. I wtedy Ratownik staje się dla tego Każdego Prześladowcą. A czasem Ratownik staje się też Prześladowcą dla swojej Ofiary, która przecież musi dostać po głowie aby się za bardzo nie wynurzała, aby mógł ją dalej ratować. Czyli, że od Ratownika do Prześladowcy jest tylko jeden krok i, że Ratownik musi mieć Ofiarę.

W tym układzie osoba, która ma problem się nie liczy. Ratownik ratuje ją dla własnej satysfakcji i poczucia mocy. Często ratuje w sposób, który w dłuższej perspektywie nie służy ratowanemu.

Uświadamia mi to jak bardzo pomoc drugiemu człowiekowi jest trudna. Jakiej trzeba uważności i delikatności aby ta pomoc była pomocna. Aby uwzględniać tę osobę, której pomagamy – wierzyć w jej siłę i możliwość samostanowienia o sobie. I aby też nie ranić tej osoby  jeszcze bardziej przez to, że zranimy też przy okazji kogoś innego.

Ale jak jej na wszystko pozwalacie, to jak?

U nas to jest tak, że jak dziecko chce wchodzić po schodach, to wchodzimy po schodach. Góra -dół, góra-dół. Do znudzenia. A co jak już mi się znudzi? Wchodzę jeszcze parę razy i dopiero wtedy próbuję magicznych sztuczek z odwracaniem uwagi. Jest duża szansa, że dziecko już wysyciło swoją potrzebę związaną z tymi schodami i chętnie zacznie robić coś innego. Czyli, że wchodzę na te schody, bo dzieciak tak chce? Tak. I dlatego, że ja tego chcę. A chcę tego dlatego, że jestem leniwa. Zwyczajnie nie chce mi się biegać zawsze za dzieckiem i uważać żeby sobie krzywdy nie zrobiło albo grzebało mi gdzieś, gdzie nie chcę aby grzebało. Jeśli więc chce chodzić po schodach to chodzimy i uczymy jak to robić. A gdy chce przesypywać ziemię w kwiatkach – daję jej coś do przesypywania, a jeśli chce wyciągać garnki z szafki – zabieram te, które się mogą potłuc i sobie wyciąga pozostałe. Mam przez chwilę bałagan, ale też święty spokój, a przecież prędzej czy później jej się to znudzi (i zacznie się coś innego).

A czy pozwalamy dziecku na wszystko? W zasadzie tak. Prawie wszystko, bym powiedziala. Granicą jest bezpieczeństwo. Ale też niekiedy moje samopoczucie. Dzisiaj do szału doprowadzał mnie dźwięk stukania pokrywkami o garnki, dlatego zaproponowałam w zamian rzadko udostępnianą atrakcję – pudełka z herbatami. Innym razem, gdy np. nie mam ochoty zbierać herbaty z podłogi, to proponuję te garnki.

Zastanawia mnie jeszcze to pozwalanie. Brzmi to dla mnie jak taka relacja przełożony – podwładny. A moja relacja z Żabiną taka nie jest. Raczej jest tak, że robimy różne rzeczy wspólnie. Albo zwyczajnie jej nie przeszkadzam w tym co ona robi.

Ale są rzeczy, któych zdecydowanie nie pozwalam. I znowu – to te, które dotyczą bezpieczeństwa, ale też ważnych dla mnie rzeczy – moich książek czy kwiatów. Ale nie mówię, że nie wolno. Bo ja sama nie rozumiem co to znaczy nie wolno – kto komu, czego dokładnie i z jakiego pwodu nie pozwala. I skoro nie to, to co? Więc raczej mówię: stój, zamknij szufladę, to jest gorące.

Jednak to, że zwykle robię albo daję dziecku to co ono chce, nie przeszkadzam w różnych aktywnościach, po których muszę posprzątać i nie mówię, że nie wolno, nie oznacza, że to dziecko jest w tej relacji w pozycji dominującej. Może dlatego, że to ja nie czuję się w pozycji podwładnego. Bo akceptuję to, że dziecko do wielu rzeczy potrzebuje pomocy rodzica i nie jest dla mnie problemem, że po raz setny sprzątam rozsypany ryż. Bo tak naprawdę to ja wybieram sprzątanie tego ryżu, bo mam przekonanie, że to przesypywanie jest rozwojowe dla dziecka. A ja mogę w tym czasie spokojnie wypić kawę 😉

Łatwe rodzicielstwo

Cudownie mi być Mamą. To jest taki kawałek, który daje mi wielkie spełnienie. Że czuję się w roli Mamy pewnie, z takiej pewności oparcia się o siebie, o moje wartości i o moje przekonania. I taka bardzo szczęśliwa.

Może to jest trochę tak, że przy naszej Żabinie łatwo jest się cieszyć macierzyństwem. Bo jest to „takie cudo” (opinia Cioteczki, a nie Matki ;), że jak by można było się nie cieszyć? No bo je dużo i chętnie, zasypia prawie natychmiast, gdy ją kładę, lubi kąpiele, współpracuje przy ubieraniu, bawi się sama zabawkami (a zwłaszcza nie-zabawkami), ogląda książęczki, żywo opowiada co się w okół niej dzieje, pomaga w pracach domowych – serio! Miesza sałatkę, wrzuca pokrojone warzywa do miski, wkłada pranie do pralki, a potem wiesza suche i ściąga mokre ;). Dziecko idealne. Spokojne. Grzeczne. Współpracujące.

A może jednak to jest tak, że to Żabinie jest łatwo z takimi rodzicami jak my? Że nie ma ciśnienia przy jedzeniu, że coś musi zjeść albo, że zjeść do końca, albo że szybko. Nie chce – nie je, chce coś innego – dostaje coś innego, chce przez 40 min rozgniatać palcem groszek – super! Nareszcie mogę wypić gorącą kawę. Że jak chce spać, to idziemy spać i nie próbuję jej uczyć samodzielnego zasypiania, że jak nie chce czegoś ubrać, to najwyraźniej coś jej w tym nie pasuje i nie ubieram. Że jak się bawi to jestem blisko i odpowiadam, gdy tego potrzebuje, podsuwam właśnie te nie-zabawki, gdy widzę, że chce coś wkładać, przekładać, przesypywać. Że zamiast wkurzać się na dziecko wiszące u nogi, gdy gotuję – zamówiłam u Dziadka Kitchen Helpera i teraz możemy gotować razem. Że zamiast wieszać pranie po nocy, dajemy sobie ten czas aby zrobić to razem. Czas, który najczęściej i tak trzeba by było dziecku poświęcić na wymyślanie różnych aktywności, noszenie, zagadywanie. I jeszcze, że jeśli płacze, to nie że wymusza, manipuluje, jest złośliwa. Zupełnie nie. Dla nas płacz jest ważnym sygnałem, przez który Żabcia chce nam powiedzieć o ważnych dla niej potrzebach. Że chce jeść, chce spać, że jej niewygodnie, że chce się wspiąć na kanapę i że z niej zejść. Bo jesteśmy przekonani, że jeśli teraz nauczymy ją tego, że w trudnej dla niej sytuacji może prosić o pomoc, to że za naście lat, w  takiej NAPRAWDĘ TRUDNEJ też się do nas zwróci. I jeszcze, że inwestujemy ten czas dzisiaj aby być może jutro Żabina była bardziej samodzielna, pewna siebie i swojej wartości.

Oczywiście nie mam pewności, że tak się stanie. Ale czy jest metoda wychowawcza, która dają taką pewność? OK John Watson, prekursor behawioryzmu, twierdził, że się da zrobić z dziecka kogo się chce. Mam jednak spore wątpliwości, że ten ktoś będzie samodzielny, myślący i znający swoją wartosć.

 

Lubiłam zadania domowe

Pamiętam jak w którymś z pierwszych dni szkoły przybiegłam do domu i w podekscytowaniu, nie zdejmując kurtki, wyciągałam z plecaka książki. Nareszcie! Zadanie domowe!

Chciałam iść do szkoły. NIe mogłam sie tego doczekać. I ta fascynacja szkołą, nauką, rozwojem nie minęła mi do dziś, pomimo niekiedy trudnych doświadczeń.

Raczej nie pamiętam jakiejś frustracji związanej z nadmiarem tych zadań. Nie pamiętam też aby mama jakoś szczególnie nas pilnowała. W ogóle nas nie pilnowała. Jeśli miałam problem z zadaniem z matmy to pomagała je wyliczyć. Tyle.

I zastanawiam skąd to tak. Te zadania domowe. Ten bunt rodziców i protesty. Owszem. Są badania, mówiące o tym, że zadania domowe są przereklamowane, jednak gdyby nie obarczały one rodziny TAK BARDZO, to były by problemem może nawet mało istotnym.

Dlaczego zatem obarczają? Czy jest ich jakoś więcej? Czy też to nam zależy aby były zrobione lepiej? Albo aby były w ogóle zrobione. Ja zawsze robilam zadania domowe. Nie jestem pewna czy mój brat też był taki skrupulatny. Ale to była nasza odpowiedzialność. I nasze konsekwencje.

Znam rodziców, którzy cały swój czas po pracy spedzaja z dzieckiem na odrabianiu prac domowych. Czas nie rzadko frustrujący, pełen przykrych słów, nakazów, zakazów, gróźb i przekupstwa. Czas, który należy do rodziny, czas na odpoczynek, zabawę i rozmowę. Czas, którego w pędzącym życiu jest tak mało pomiędzy przejazdami, zajęciami.

Tak sobie myśle, że to moje życie, w którym lubiłam zadania domowe nie było pędzące. Był to dla mnie full time Mindfulness. Z drogą do szkoły wśród pól ze zmieniającymi się porami roku.

NIe jeździliśmy na dodatkowe zajęcia muzyczne, sportowe, językowe. I może tutaj jest kolejny  kawałek odpowiedzi, której szukam. Jeśli chodzi o naukę to nikt od nas niczego nie oczekiwał. W wolnym czasie mogliśmy robić co chcieliśmy. Było tego wolnego czasu sporo mimo ogromu pracy w polu, ogrodzie. Ja dużo czytałam, brat lutował i wytrawiał jakieś magiczne dla mnie płytki. Wszyscy interesowaliśmy się wieloma rzeczami.  Myślę, że wtedy brakowało nam mądrego prowadzenia. I chyba dziś dzieciakom tego też brakuje. Wzmacniania ich w tym, w czym są dobre, ujawnianiu talentów, upewnieniu, że nie muszą być dobre we wszystkim, że nie o to chodzi aby w 100% zagospodarować ten wycinek kompetencji, które proponuje szkoła, ale ten który jest zgodny ze sobą.

I oczywiście, że chciałabym żeby moja córka uczyła się  języków, trenowała jakiś sport albo śpiew. Chciala bym jej dać to wszystko, czego ja nie miałam. Co z tego wybierze? Co jeśli NIC?

Chcę jej też dać to czego sama miałam pod dostatkiem: wolność i autonomię. Już dziś przygotowuję się na to by dać jej moją zgodę na NIC.

Pewna siebie czy urocza?

„Pani Ania jest doktorem habilitowanym i to ona najwięcej się narobiła przy całym wydarzeniu…wymyśliła koncepcję… pozyskała pieniądze…zaprosiła gości… dobrała tematy… czytała i segregowała abstrakty… pilnowała czy wszyscy zapłacili…  zamawiała katering. A podczas samej konferencji kierowała jednym z paneli… wygłosiła referat w innym panelu… wypisywała ludziom delegacje…przystawiała pieczątki… rozpatrywała reklamacje dotyczące rozlokowania gości w pokoju…”

Czytając ten fragment artykułu w Coachingu* wzbierała we mnie złość. Serio? Dziwi się, że podziękowano wszystkim profesorom, doktorom i uroczej pani Ani? Przecież jest uroczą panią Anią, która weźmie na siebie wszystkie zadania. Pewnie też sfrustrowaną panią Anią, która czuje się przytłoczona i niedoceniona. Panią Anią, która najbardziej haruje nie tylko przy organizacji konferencji, ale też godziny spędza w laboratorium albo nad publikacjami, przygotowuje prezentacje wspólnych wyników, za które koledzy zgarniają podziękowania i nagrody.

Czytam dalej – „Nawet jeśli kobieta ma status mistrza, oczekuje się od niej typowo męskich zachowań. Akademia nie punktuje współpracy ani empatyczności. Nagradzane są pewność siebie i polemiczny temperament”. Nie wiem na ile to prawda z tym polemicznym temperamentem – znam kilku profesorów raczej dość introwertycznych. Nie wierzę, że Akademia nie punktuje współpracy. Najlepsi uczeni XXw. Einstein z Bohrnem, Plank ze Schrodinngerem współpracowali ze sobą, wymieniali listy, spotykali się, inspirowali, a Eistein ze Skłodowską  – Curie, czy Heisenberg z Paulim blisko się przyjaźnili.

Jednak jeśli chodzi o typowo męskie zachowania takie jak pewność siebie, zapewne też asertywność to z jednej strony możemy się użalać nad sposobem w jaki wychowujemy nasze dziewczynki, a z drugiej same sobie to robimy (tak, ja też). Zamiast wziąć odpowiedzialność za siebie, za to co robimy to stoimy z  tyłu jak takie grzeczne dziewczynki, robimy wszystko co nam każą i domyślamy się nim jeszcze pomyśleli aby kazać i czekamy aż nas ktoś pogłaszcze po główce, doceni.

Nie doceni. Jeśli sama siebie nie docenisz, nie staniesz na własnych nogach, to nikt tego nie zrobi. I tak samo będzie w domu, w pracy na uczelni, w pracy w korporacji i w kółku różańcowym również.

A urocza pani Ania popełniła mnóstwo błędów, dzięki którym, w moim odczuciu zasłużyła sobie na to, że jest tylko uroczą panią Anią. Bo czy ona miała komu podziękować? Że musiała sama, bo nie potrafi delegować zadań? Czeka, że ktoś się domyśli? Ona sama zrobi wszystko najlepiej? Obawia się popełniać błędy, wiec lepiej żeby nikt nie widział? Nic odkrywczego. Typowy obraz kobiety w naszym kraju.

I tak. Trudno jest wyjść z tych schematów, które nam są wrysowywane od urodzenia. Trudno jest, zwłaszcza w typowo męskim środowisku, które oczekuje od Ciebie typowo kobiecej roli aby z tej roli wyjść. I tak, ważne jest aby o tych sprawach mówić. Ale przepraszam, nie poprzez biadolenie uroczej pani Ani jak to ona jest niedoceniana.

A więc jak? Proponuję zacząć od nabycia kilku kluczowych kompetencji związanych z komunikacją, asertywnością, współpracą, delegowaniem zadań. A potem konsekwentnie budować poczucie własnej wartości. Takiej prawdziwej wartości, a nie wartościowania siebie przez ilość wykonywanej pracy.

 

*Coaching (nr 5/2017) pt. „Lepka podłoga akademii”

 

Bajka o łzach czarownicy

Dawno dawno temu, za górami i bagnami, w małej wiosce na skraju Starego Lasu żyła sobie Zuzanna, która marzyła o tym by zostać czarownicą. Mieszkańcy wioski śmiali się z niej, mówiąc, że to niemożliwe aby ktoś z ich wioski w ogóle został przyjęty do Wielkiej Wiedźmy na naukę. Ale sama nauka to jeszcze nic! Nawet dzieci wiedzą, że każda adeptka czarownica musi na koniec zdać BARDZO TRUDNY EGZAMIN i od ponad stu lat nikomu się to nie udało.

Mimo to Zuzanna postanowiła spróbować. Pewnego dnia spakowała cały swój dobytek i ruszyła do Starego Lasu na poszukiwanie Wielkiej Wiedźmy. Szła, szła i szła. Zaczął zapadać zmierzch. Jednak wiedziała, że nie ma już odwrotu. I tak nie potrafiła by już trafić z powrotem do swojej wioski. Na szczęście w oddali ujrzała migocące światełko, jak by świeczki w oknie. Poszła w tamtą stronę i nagle znalazła się na zalanej księżycem polanie, na której stał mały pobielany domek.

Zuzanna z trudem otworzyła stare ciężkie drzwi i weszła do środka. W wielkiej izbie na fotelu siedziała kobieta około pięćdziesięcioletnia i patrzyła w ogień. Gdy Zuzanna weszła, kobieta wstała wypełniając sobą cały pokój i rzekła: „Nareszcie jesteś. Czekałam na Ciebie”.

Nauka u Wielkiej Wiedźmy nie była łatwa. Zuzanna musiała zmagać się z jej humorami, dąsami i złośliwymi komentarzami. Ale zacisnęła zęby gotowa nauczyć się jak najwięcej.

Nadszedł wreszcie Dzień Egzaminu. Zuzanna starannie się do niego przygotowała. Chciała wypaść jak najlepiej przed Szanowną Komisją, w której oprócz Wielkiej Wiedźmy zasiadał Mag zza Siódmej Góry oraz Wiedźma z Nizin.

Zadaniem Zuzanny było sporządzenie mikstury, która pozwala rozumieć mowę zwierząt. Zuzanna była pewna, że sobie doskonale poradzi. Przecież uwielbiała tworzyć mikstury. Do wrzącego oleju wrzuciła pędy tataraku, sproszkowany język żmii i szczyptę popiołu z feniksa. Wypowiedziała zaklęcie, zamieszała w kotle. I… nic. Lekko zdezorientowana Zuzanna spojrzała w kocioł, potem na Szanowną Komisję i znowu w kocioł.

W tym momencie usłyszała chrząknięcie Maga zza Siódmej Góry i poczuła na sobie pełne współczucia spojrzenie Wiedźmy z Nizin. Natomiast  Wielka Wiedźma uniosła się zza stołu i z rechotem powiedziała: „Nigdy nie zostaniesz czarownicą!”
Zuzanna z płaczem wybiegła z Wielkiej Sali. W progu natknęła się na Wiedźmę z Nizin, która wcisnęła jej do ręki kryształowy flakonik mówiąc: „Zbierz tutaj swoje łzy. Łzy czarownicy mają wielką moc”. Zuzanna szlochając odparła: „Ale ja nie jestem czarownicą”. Na co Wiedźma z Nizin odparła: „Ależ jesteś. Musisz tylko w to uwierzyć”.

Zuzanna wróciła do swojej wioski na skraju Starego Lasu. O dziwo nikt jej nie wyśmiał. Z ostrożności. W końcu praktykowała u Wielkiej Wiedźmy i mimo, że nie została czarownicą, to może jednak czegoś się tam nauczyła. I faktycznie. Nauczyła się. Wykorzystywała swoją wiedzę do leczenia ludzi i zwierząt, a  co roku na wiosnę szła na pola rzucając zaklęcia aby plony dobrze obradzały.

Po kilku latach, szukając maści na bóle pleców dla Starej Zochy, Zuzanna znalazła kryształowy flakonik. Wzięła go do ręki i uniosła pod światło. Jej łzy mieniły się w promieniach zachodzącego słońca. Zuzanna pomyślała, że właściwie, to ona jest już czarownicą.  Leczy ludzi i zwierzęta i dba o dobre plony dla swojej wioski. Czyli robi to co zawsze chciała robić jako czarownica. Wzięła głęboki wdech i zawołała: „Wielka Wiedźmo! Wiem, że mnie słyszysz! Przyjdź do mnie!”. W powietrzu zaszumiało i pokój wypełniła sylwetka Wielkiej Wiedźmy.

Zuzanna po raz pierwszy w życiu spojrzała jej prosto w oczy i powiedziała: „Nie wiem jakich sztuczek użyłaś, że nie zdałam egzaminu. Nie obchodzi mnie to. Ty też mnie nie obchodzisz. Mogę być czarownicą bez twojej zgody i bez twojego egzaminu”. Po czym otworzyła kryształowy flakonik i chlusnęła jego zawartością prosto w twarz Wielkiej Wiedźmy. Wielka Wiedźma zasyczała z bólu. A Zuzanna patrzyła na nią, jak nagle zaczęła się kurczyć i kurczyć. Już nie wypełniała sobą całej izby, ale stała się malutką, pomarszczoną staruszką, która z trudem utrzymywała się na nogach.

Od tego dnia już nikt nie słyszał o Wielkiej Wiedźmie, za to sława Zuzanny roznosiła się po okolicy i przychodziło do niej coraz więcej ludzi aby pomogła im w ich problemach.

————————————————————————————————————————-

A jaka jest Twoja opowieść?

Jak się ma silna wola do mycia naczyń

Mogła bym startować w zawodach w układaniu naczyń w zlewie w przeczące prawom fizyki konstrukcje. Umiejętność tę ćwiczę wytrwale już od 30 lat. Najpierw w warunkach mojego domu rodzinnego, gdzie przy 6-7 osobowej rodzinie naczynia piętrzyły się zawsze, a potem w warunkach akademikowych, gdzie nikt nie zaprzątał sobie głowy tak przyziemnymi rzeczami jak zmywanie.

W tym naszym wieloosobowym domu moim największym marzeniem była zmywarka do naczyń. Pamiętam jak przekomarzałam się z Tatą, ze w moim domu pierwszym sprzętem który zainstaluję będzie zmywarka. A ostatnim telewizor. Marzenie spełniło mi się, gdy wraz z mieszkaniem nabyliśmy starą zmywarkę marki Zanussi. Działał w niej tylko jeden program i wszystkie naczynia prały się w temperaturze 70 stopni. I kiedy ustrojstwo się zepsuło zrodził się nasz pierwszy kryzys rodzinny.

P. nie miał ze mną żadnych szans, ponieważ od 30 lat ćwiczę również inną umiejętność – mój wzrok prześlizguje się chyłkiem po takiej naczyniowej konstrukcji, ignorując jej istnienie. I tyle lat praktyki w temacie nie poszło na marne – doczekałam się nowiutkiej zmywareczki.

Co jednak nie do końca rozwiązuje problem, ponieważ zawsze znajdą się jakieś historyczne, złocone, pamiątkowe kubki, talerzyki i dzbanuszki, jak również większe garnki, miski i patelnie, które trzeba umyć ręcznie. I nadal próbujemy sił, kto pierwszy ulegnie naczyniowej presji.

Próbowałam przeróżnych sposobów na te naczynia. Od niegotowania posiłków  w ogóle, poprzez wpisywanie zmywania na listę codziennych priorytetów, do wzbudzania w sobie poczucia winy.  Działa na krótko. Moja silna wola zmiany przy zlewie z naczyniami zawsze się wyczerpywała.

Czy silna wola może się wyczerpać? Ano może. Nie wiedziałam o tym do czasu, gdy spotkałam się z teorią mininawyku [1]. Teoria ta mówi o tym, w jaki sposób budować w sobie pozytywne nawyki, poczynając od najmniejszych czynności. Te najmniejsze czynności mają być tak małe aby nie wywoływać w nas oporu i nie wyczerpywać naszej siły woli.

I mimo, że mycie naczyń nie stało się moim nawykiem, gdy staję przed zlewem wypełnionym naczyniami i absolutnie nie mam ochoty ich zmywać, negocjuję z moją silną wolą. Że może chociaż kubki. Albo ten duży garnek po zupie. Albo mój hit: 10 naczyniowe ratowanie kuchni. Myję wybranych 10 naczyń, przy czym często okazuje się, że po tej akcji zostały jeszcze tylko 3, to aż żal nie umyć…

 

[1] Mininawyki. Małymi krokami do sukcesu. Stephen Guise.

 

 

Z siłą wodospadu

Zebrałam całą listę swoich pasji:
Gotowanie, robienie przetworów, rozwój osobisty, taniec, pisanie, scrapbooking, szydełkowanie, czytanie, jeżdżenie rowerem, piesze wędrówki (ale nie spacery!), podróże, ale też rozwój dzieciaków i spędzanie z nimi czasu, spotkania ze znajomymi, nauka języków. I jeszcze rysowanie. I sprzątanie (!). I pewne wiele innych, o których akurat zapomniałam, bo już dawno tego nie robiłam.

No i jak już coś robię i robię TO i nic więcej. Jak gotowałam to przez kilka miesięcy wypróbowałam kuchnie świata. Przynajmniej polską i azjatycką. Ale dzień w dzień (albo co drugi, bo trzeba to było zjeść w końcu;) Wyszukiwałam sobie przepis, zwykle w Internecie, ale również w moich książkach kucharskich, robiłam listę czego potrzebuję i szalałam w kuchni.

Z kolei, gdy wynalazłam scrapbooki to przez miesiąc siedziałam prawie że bez jedzenia robiąc od rana do nocy album dla mojego brata na 18-tkę. Oglądałam tutoriale, wycinałam, kleiłam kupowałam materiały.

No i to już tak jest, że przez ten miesiąc albo dwa, a nawet trzy jadę z tym jednym tematem. Kupuję gadżety, uczę się jak to robić i w ogóle mnie nie ma. A potem nic. Mogę tego nie robić nawet przez lata. Ale – no właśnie…

Jak przez jakiś czas prawie wcale nie gotowałam, to ostatnio przyszedł szał na gotowanie zup. Codziennie! Zupa za zupą. Plan na tydzień z  wyprzedzeniem. Codzienne wizyty w warzywniaku, mięsnym i dwie godziny w  kuchni.

Znudziło mi się chyba po miesiącu. Bo zaczęłam szydełkować. Szydełkowałam wiele lat temu, jeszcze w domu rodzinnym, jako nastolatka. Wyszukałam nowy pomysł. Nie jakieś tam serwetki, ale amigurumi. Misiaki szydełkowe. Okazało się, że nadal umiem.  Uszydełkowałam dwa i na razie zostawiam to na potem.

Bo co? Bo wpadłam w szał czytania – czytałam o rozwoju mózgu dziecka i wpływie rodzaju przywiązania do matki na jego rozwój.

No i znowu jakiś czas czytałam i znowu nie czytam, bo…. dopadł mnie szał sprzątania! Już drugi raz w tym roku. Najpierw w lutym-marcu przewaliłam pół mieszkania i wywaliłam mnóstwo rzeczy, poukładałam, co zostało i upchnęłam w kartony to co nie wiadomo co z tym zrobić. Zatem teraz odkurzyłam te kartony z tym co to nie wiadomo co z tym zrobić. Wywaliłam albo ułożyłam. Wywaliłam kilka innych rzeczy. Przestawiłam i ułożyłam. I znowu zostanę z kartonem (ale już tylko jednym!) rzeczy co nie wiadomo co z tym zrobić, bo już mi się znudziło sprzątanie. Bo co? Bo teraz piszę bloga:D

Pewnie naprodukuję kilka artykułów i znowu znajdę sobie coś innego. Ale… no właśnie czy to źle? Nawet pisząc teraz ten artykuł, czuję napływ adrenaliny. Lubię tak działać. Lubię poświęcać się na 100% na jedno działanie w danym momencie. Ale widzę, że wracam do tego co już robiłam. A jak wracam to jestem bardziej skuteczna, bo już umiem. Tylko sobie przypominam i jadę z tematem.

Czasem wiem, że powinnam robić coś innego, ale nie mogę przestać robić tego co robię! Podoba mi się to. To działa na mnie jak narkotyk. Chcę za tym pójść. Czuję, że to jest dobry kierunek. Że dla mnie ma sens. Nie mogę tak jak inni zaplanować, przygotować się i działać. Jak mam działać to muszę JUŻ.

Chociaż nie jest to całkiem bez planu. W tym chaosie potrzebna jest struktura, którą buduję sobie w głowie na już i na teraz. Jestem wtedy w stanie FLOW i  wtedy WIDZĘ. Wiem ile czasu mi to zajmie, jak zrobić to co chcę zrobić, jakie są kolejne kroki. I jest w tym wszystkim siła wodospadu.

Jak ogarnąć słomiany zapał?

Publikując poprzedni post odetchnęłam z ulgą, że przerwa między postami była krótsza niz rok. A miało być tym razem inaczej!

Dobrze się przygotowałam do tej kolejnej przygody z blogowaniem. Przeczytałam kilka artykułów jak nie zarzucić pisania bloga, zebrałam listy tematów, robiłam notatki w różnych miejscach. No i jestem tutaj prawie rok później z myślą, że przecież nie tak miało być.

Zawsze miałam duży problem z tym, ze zaczynam wiele rzeczy, ale ich nie kończę. Może niektóre gdzieś tam doprowadzam do końca, ale jakoś tak na siłę, bo trzeba. W pewnym momencie wpadłam w manię kończenia. Jak kurs to zakończony certyfikatem, studia podyplomowe trochę jako zakończenie niedokończonych studiów na drugim kierunku, ze już nie wspomnę o innych mniejszych zakończeniach.

Jednak odkryłam, że to wcale nie tedy droga. Że ta chęć kończenia powoduje przymus, który odbiera radość z tego co się robi. Że czasem przez to, że uważam, że muszę coś skończyć, nie robię ani tego co mam skończyć, ani nic innego, co chciała bym w tej chwili robić, ale nie mogę, bo muszę skończyć tamto. I tak w ciągłej presji, a i tak nic więcej nie jest zrobione.

Postanowiłam wiec nie walczyć z moim słomianym zapałem. Chcę mu się raczej przyjrzeć. Znaleźć jakieś wspólne punkty, odkryć zależności. Bo te moje działania układają się w jakiś cykl. Spiralę, sinusoidę albo jakąś łamaną krzywą. Nieważne. To jak działam określa to jaka jestem (albo odwrotnie). Nie chcę walczyć ze sobą, z tym kim jestem.

Więc tym razem zamiast wyrzucać sobie, że znowu, że po raz kolejny rzucam się na coś, żeby to zostawić odłogiem, zamiast mieć do siebie pretensje i zamiast mówić sobie jaka to jestem beznadziejna – cieszę się.

Cieszę się, że siedzę teraz przed ekranem monitora, że piszę ten tekst i, że jednak ta chęć pisania bloga siedzi we tak głęboko, że chcę do tego wracać.

I może znowu napiszę 5-6 postów po to, by za chwilę znowu przez rok nic nie napisać. Ale może tym razem będzie ich 8-10, i napiszę znowu coś po pół roku? Może tym razem odważę się żeby zrobić chociaż najmniejszy krok w jakimś nowym kierunku?

Tym razem niczego nie zakładam. Niczego nie oczekuję. Chcę cieszyć się z tego co robię, nawet jeśli moje działania są sprzeczne z zasadami utrzymywania poczytności bloga 🙂 Może już czas aby przestać robić rzeczy zgodnie z zasadami, a zacząć je robić w zgodzie ze sobą?