Kiedy kura staje się kwoką?

Zwykła kura, gdy się ją goni to ucieka. Do czasu, gdy już nie ma siły, nie może, nie widzi szansy. Wtedy kuca, kuli się w sobie jak by jej nie było. I można z nią zrobić cokolwiek. Nawet rosół.

Zupełnie inaczej sprawy się mają z kwoką. Stroszy się, tak, że wygląda na dwa razy większą. Jeśli do takiej podejść, to tylko z kijem. Potrafi bez wahania rzucić się na lisa.

Co powoduje, że ta kura, taka uległa, niezdolna do obrony, staje się taka waleczna, gdy tylko siada na jajkach? Albo raczej, dlaczego, dopiero gdy siada na jajkach staje się właśnie taka? Dlaczego nie jest taka cały czas?

A co się dzieje z nami, kobietami, gdy zostajemy matkami? Z zaskoczeniem obserwuję kobiety z mojego otoczenia, które w tej nowej roli stają się zupełnie inne niż dotychczas.

Niektóre z pewnych siebie, zdecydowanych, niezależnych bizneswoman potrafią wejść w rolę opiekuńczej mamy, stają się ciepłe, wrażliwe. Z innych wychodzi silna potrzeba kontroli, jeszcze inne stają się nadwrażliwe i nadopiekuńcze albo zaborcze.

Znam też takie dziewczyny, które jako mamy zyskują prawdziwą moc. Z cichej, szarej myszki wyrasta lwica, gotowa stanąć w obronie swojego dziecka, która też zaczyna kierować swoim własnym życiem.

Zmieniają się nie tylko dziewczyny, ale też nasze rozmowy. Kiedyś mówiłyśmy o pasjach, wyjazdach, rozwoju zawodowym. Dzisiaj mogą one godzinami rozprawiać o swoich maluchach, jakie są piękne, wspaniałe, mądre. Albo przeciwnie – nieznośne, niegrzeczne, kapryśne.

Czekam więc na ten moment, gdy i mi się „przekręci” coś w głowie. Że zacznę myśleć tylko o wózkach, sukieneczkach, pokoikach. Że zacznę wrzucać na FB zdjęcia coraz większego brzuszka, zdjęcia z USG, a potem codziennie fotkę dzieciaka z taką miną, albo taką i jeszcze może taką. Że zacznę patrzeć innym matkom do wózka i zachwycać się ich maluszkami. Dopytywać czy ładnie śpią, jedzą i o co tam jeszcze matki pytają.

A więc czekam. I czekam. I jakoś tak nic się nie dzieje. Jak mnie ktoś pyta o dziecko – no tak, nurkuje sobie. A czy kopie? No raczej. Czy się nie mogę doczekać żeby zobaczyć jak wygląda? Będzie wyglądało jak będzie wyglądało.

I przygotowuję się na to dziecko w taki najbardziej praktyczny sposób. Chcę kilku zmian w mieszkaniu, żeby tak po prostu zmieścić te wszystkie łóżeczka, ciuszki, gadżety. Chcę wysprzątać te kąty, do których potem długo nie zajrzę, chcę wyprać i wyprasować te 5 worków ciuszków, które dostałam od bratowej.

I zastanawiam się przy tym czy na pewno wszystko ze mną w porządku. I równocześnie obawiam się tego momentu, w którym jednak z tego praktycznego podejścia przełączę się na tę kwokę, która jest nie tylko waleczna, ale też zafiksowana na swych pisklętach.

 

Pożyczone od świata

Ciocię Krysię zwykle widziałam jadącą na rowerze. Pogoda, niepogoda, słońce, deszcz, wiatr. 15, 10, 5 lat temu. I tak do dziś.

Przez te lata nic się nie zmieniła. Nieco korpulentna, pogodna, z wesołymi promyczkami wokół oczu. Może tylko włosy, od lat przycięte tak samo, kiedyś były bardziej czarne niż siwe.

I tak samo od lat słyszę jak różne osoby mówią, że ciocia to już przecież nie musi. Że ma już dorosłe, samodzielne dzieci, więc po co ona jeszcze tym rowerem jeździ dorabiać na tych grzybach, jagodach, orzechach. I ciocia od lat tak samo. tylko się uśmiecha i tłumaczy, że dla siebie to ona już nic nie potrzebuje. Ale to dla dzieci, dla wnuków, do których idzie codziennie i zawsze coś kupi, przyniesie.

I po tych wszystkich latach, tej troski, opieki, zaangażowania widzę ciocię na festynie w naszym miasteczku. Ciocia siedzi w trzecim rzędzie, a kawałek dalej córka z rodziną. Ciocia zerka ukradkiem w ich stronę.

Ach, ta córka niewdzięczna, samolubna!  A może jednak nie? Może po raz pierwszy od lat zdobyła się na… No właśnie, na co? Na odwagę by żyć własnym życiem? By postawić granicę, zadbać o potrzeby swoje i swojej rodziny?

Później ciocia powie tak trochę ze smutkiem, trochę w zamyśleniu, że nie ma co tak wszystkiego dzieciom poświęcać, bo one i tak pójdą w swoją stronę.

A teraz myślę o moim dziecku, które zaraz przyjdzie na świat. Dziecko, od lat wyczekiwane. Ale też dziecko, które w mojej świadomości, jest nam tak jak by od tego świata pożyczone. Bo ile będzie z nami? 15-20 lat? potem ma swoje sprawy, swoich znajomych, swoje życie. I dobrze. Tak pewnie ma być. Bo, jak mówiła moje prababka, „dzieci chowie  się dla świata”. A ja tak trochę z żalem, ale też trochę z niecierpliwością będę czekać na moment, w którym to nastąpi.

Z niecierpliwością dlatego, że chcę patrzeć jak moje dziecko dorasta, układa sobie życie, ale też dlatego, że przez te kilka lat stworzyliśmy z moim mężem wspaniały związek, w którym dobrze jest nam razem we dwoje. I mimo, że nie wątpię, że we trójkę też będzie cudownie, nie będę się mogła doczekać aby mieć mojego P. z powrotem tylko dla mnie. Oboje będziemy wtedy inni. Oby nie tylko starsi, ale też dojrzalsi i mądrzejsi. I obyśmy mieli dalej tyle sił, co dziś ciocia Krysia, na realizowanie naszych marzeń.

 

 

 

Jak być kupującym wśród nie-sprzedawców?

Mamy już za sobą okres spania na dmuchanym materacu, na dobrym materacu na podłodze, na tymże materacu na paletach, a także trzymanie ciuchów w kartonie i na regale – takim do piwnicy i wreszcie w zdobycznych szafach. Dorośliśmy więc do momentu, w którym chcemy i możemy zainwestować w bardziej, hmmm ekskluzywne (?!) meble.

Oczywiście w głowie od razu mam wizje tego co bym chciała, jednak szybka analiza Internetów skutecznie studzi mój zapał, więc zmieniam strategię: idziemy zobaczyć co mają.

Jedna sieciówka – pani sprzedawczyni nawet się zainteresowała i pokazała kilka modeli wyjaśniając czym się różnią, w drugiej – sprzedawcy ze świecą szukać, a jak już się znalazł to wyciąganie przez nas informacji spotkało się z odpowiedziami jak by z pretensją w głosie.

Kolej na Salony Meblowe. W Salonie 1 pani nie bardzo miała gdzie się schować i wyglądała jak by się nas bała. Nie do końca też wiedziała co jak można zamienić, wymienić, że o zachęceniu nas do czegokolwiek, choćby interakcji z nią, nie wspomnę. W Salonie 2, pani była nieco bardziej ogarnięta i zapewniała, że jest możliwe niemalże wszystko to co chcemy, natomiast nadal nie bardzo wiedzieliśmy co możemy chcieć.

Kolejny salon. Pan miał problem z zaczęciem rozmowy, ale jak już zaczął to znał się na rzeczy i potrafił coś doradzić.

Tuż obok jest sklep z wózkami – wchodzimy na rekonesans. Pani chowa się za kontuarem, aż w końcu wypełza zza niego i staja przyczajona za naszymi plecami, a my gapimy się głupio w te wózki, aż ją zagadujemy czym to się w ogóle różni. Cena. Aha. A dlaczego te są za 1500, te za 2500, a „Mercedesy” za 5000? Że inne materiały, inna jakość, inna firma. Aha. A co mi to daje? Dlaczego mam kupić wózek za 2500 a nie za 1500? Że kolor, że moda. E???

Kolejny sklep meblowy – obsługi ni widu, ni słychu. W końcu znaleźliśmy – trzy osoby siedziały, każda ze wzrokiem wbitym we własny komputer. Jedna z pań wskazała interesujący nas dział i klepią dalej. Patrzymy i wychodzimy.

Następne salony. Ze względu na remont trzy obok siebie. Przynajmniej to dobre, zaoszczędzimy czas. I tutaj miła niespodzianka. Wszystkie panie miłe i zainteresowane. Dwie się znają na rzeczy. A o jednej mogę powiedzieć, że jest Sprzedawcą.

Łóżko co prawda nadal nie kupione – trzeba podjąć Decyzję. Jednak jestem przekonana, że przy mojej frustracji pani w Salonie Meblowym 2 sprzedała by nam łóżko i nawet byli byśmy zadowoleni, gdyby tylko trochę się wysiliła.

Wiele złego się mówi o sprzedawcach. Że naciągają, wciskają. Ja właśnie spotkałam wielu takich z przypadku, którzy nawet nie wysilili się na wciskanie. Tak, sprzedaż jest trudna, ale bycie kupującym też jest trudne – zajmuje czas, trzeba zdobyć wiedzę, trzeba mieć wyczucie co pasuje, trzeba zgadnąć co będzie odpowiadało konkretnym potrzebom.

W ciągu kilku dni zupełnie zmieniło się moje podejście do sprzedaży. Doświadczyłam jak ważny jest kompetentny sprzedawca. Taki, który nie tylko zna asortyment, ale taki który będzie umiał dostrzec potrzeby kupującego, taki który zadba o jego komfort, doradzi. A czasem nawet przekona do czegoś zupełnie nieoczekiwanego.

 

Co widzieliście?

Takie pytanie zadała nam ciocia Ania. Proste. Zaskakujące. Trudne. No bo jak tak w kilku zdaniach streścić cały miesiąc oglądania?

Pierwsze co mi przychodzi do głowy, to kościoły. Mnóstwo kościołów. Tuziny. Kościółki, katedry, klasztory. Z różnych epok, w różnych stylach. Mało tam było zamków i pałaców. Pamiętam dwa zamki. Jeden został przerobiony na kościół, a drugi był zamkiem templariuszy.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Koegiata San Isidoro, Leon

Santiago de Campostela i pielgrzymi na szlaku Camino de Santiago.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
O Cebreiro, Galicja

I miasta. Ze 30… Uliczki, kamienice – kamienne, bielone, czerwone. Informacje turystyczne, sklepy z regionalnym jedzeniem – w poszukiwaniu pasty kasztanowej (którą ostatecznie kupiliśmy w markecie we Francji). Opustoszałe w czasie sjesty, szumiące życiem wieczorami i brzmiące dudami w  trakcie Festiwalu Średniowiecznego.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Puente la Reina, Navarra

Drogi. Kilometry dróg. Autostrady, stacje benzynowe, kręte drogi górskie. Ścieżki, schody, zakamarki i bezdroża.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Wybrzeże, Kraj Basków

Kempingi. Niektóre urocze, z klimatem, inne zatłoczone i bez pomysłu. I toalety na kempingach. Ładne, brzydkie, obskurne i zadbane.

Była też giełda rybna i stoiska z owocami morza w marketach. Jak również owoce morza na talerzu.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Wielka wyżerka. Santiago de campostela

Ocean. Fale oceanu omywające łagodnie piaszczyste plaże albo gwałtownie rozbijające się o skały. I zachód słońca na Końcu Świata.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Costa Verde, Asturia

Las kasztanowy, las malowany i Las Medulas – niesamowite czerwone szczyty – resztki po masywie górskim, który został zniszczony przez Rzymian wydobywających złoto.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Las Medulas, Leon

Góry. Majestatyczne i nagie Picos de Europa (Szczyty Europy), lesiste Pireneje z uroczymi dolinami, w których tańczyły mgły (już rozumiem o co chodziło Tetmajerowi).

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Picos de Europa

Jak góry to i jaskinia – z galeriami stalaktytów, główkami stalagmitów i kolumnami stalagnatów.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Cueva de Valporquero, Leon

A jak galerie to i galerie sztuki również. Tym razem tylko dwie. Totalnie różne – nowoczesne Gugenheim i bardziej tradycyjne Museo de Bellas Arte. A przecież i trzecia! Na deser, nieoczekiwanie – wystawa Van Gogh Alive w Krakowie (Van Gogha też lubię).

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Gugenheim Museum, Bilbao

To wszystko przychodzi mi na myśl teraz, na szybko. Z dużego obrazka. A jest jeszcze mnóstwo drobiazgów i sytuacji, które wyświetlają sie co jakiś czas w głowie i równie szybko znikają.

 

 

 

 

Moje trzy grosze do czarnego poniedziałku

Ostatni etap naszej wyprawy pokonywaliśmy w poniedziałek. Czarny poniedziałek. Jadąc autostradą nie widać co prawda manifestacji w  miastach, jednak radio internet huczały od informacji na ten temat.

Kiedyś byłam zagorzałym przeciwnikiem aborcji. Nie można. W żadnym wypadku. I pewnie wtedy podpisała bym petycję na Placu Abrahama dotyczącą zaostrzenia przepisów aborcyjnych. Ale wtedy kiedy te podpisy zbierano, byłam już w ciąży. Chcianej, oczekiwanej, wywalczonej.

Dlaczego więc nie stanęłam wtedy po stronie życia?

Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, napłynęło do mnie wiele sprzecznych uczuć. Ulga. Taka ulga, że w ogóle się da. Ale też straszliwy lęk. Bo skoro przez cztery lata się nie udawało to istniało spore ryzyko, że jednak nie będzie dobrze.  W tym też czasie zaczęły się dyskusje nad całkowitym zakazem aborcji. Poczułam się jak w pułapce. Brakowało mi tchu na samą myśl o tym.

Już i tak byłam na krawędzi walcząc o to dziecko. Już i tak korzystałam z terapii. Brałam pod uwagę ryzyko poronienia, które jednak było by ogromnym ciosem. Bałam się o siebie i o swoje życie. Że jeśli moje dziecko będzie miało bardzo poważną wadę, że jeśli i tak nie będzie miało szansy na przeżycie, to ja będę musiała tą ciążę nosić. A to oznacza kolejny zmarnowany rok. Ale też bała bym się, bo wizyta u lekarza jest raz w miesiącu. A co jeśli umrze? Po czym poznać?

Dzisiaj, kiedy czuję radosne ruchy mojego dziecka, nadal trudno mi o tym myśleć. Czy mogła bym podjąć taką decyzję? Cieszę się, że nie musiałam.

Nadal jestem przeciwniczką aborcji w takim sensie, że moje ciało – moja decyzja. Dla mnie nie. Jest jeszcze przynajmniej ojciec tego dziecka, który też ma prawo do decyzji. I jest to nowe życie, które ma prawo do życia.

I jeszcze właśnie.  Skoro decyzja o aborcji nie jest jedynie decyzją kobiety, ustawa, która zrzuca odpowiedzialność jedynie na kobietę jest zwyczajnie szowinistyczna. Czasem pewnie jest to wyłącznie  jej decyzja, a czasem kobieta zostaje zmuszona do aborcji przez swojego partnera. Każdy przypadek jest inny.

Nie daję sobie prawa do oceny zgwałconej kobiety, do oceny rodziców, którzy decydują się na aborcję ciężko upośledzonego dziecka. Takie osoby potrzebują doskonałej opieki lekarskiej i psychologicznej, rzetelnej wiedzy, faktycznego wsparcia, a nie bezwzględnego prawa, uchwalonego pod wpływem przekonań.

 

 

 

Optymalizacja procesów na wakacjach

W naszym obecnym trybie podróżowania, gdzie składamy i rozkładamy się na kempingu co 1-2 noce, kluczowym zagadnieniem jest jak to robić aby zajmowało mniej czasu. Początkowo wiadomo – trzeba się było trochę przyzwyczaić, znaleźć miejsce w przyczepie na różne rzeczy. Coś poprzekładać. Jednak po pewnym czasie proces staje się dość powtarzalny. I… długi. Postawienie przyczepy to jeszcze nic. 20 minut, jeśli P. od razu dobrze zaparkuje (a jest w  tym mistrzem! Niderlandzcy emeryci podziwiali). Natomiast, jeśli chodzi o składanie się z biwakiem to już większy kłopot. 45 minut!

Zadania same się podzieliły mniej więcej – wiadomo, ze nie będę targać w ciąży zbiorników z wodą;) także ja ogarniam wnętrze, a P. zewnętrze. Czyli ja naczynia, zabezpieczenie rzeczy, zamykanie okien, przekąski na drogę,  a P. prąd, woda, zaczepianie przyczepy.

Wąskim gardłem okazuje się… mycie naczyń. Próbowaliśmy na różne sposoby. Jeśli ja myłam, to się nie wyrabiałam, jeśli mył P. to potem ja czekałam na niego. W końcu jest tak, że w dniu odjazdu (czyli teraz codziennie) śniadanie jemy szybko i mało wymyślne. Jajecznica, parówki lub wymyślne surówki tylko na dłuższych postojach.  Dbamy tez o to aby te z  poprzedniego dnia były umyte wieczorem i rano było minimum. Dobrym pomysłem jest mycie naczyń razem. Omawiamy przy tym plan dnia i wszyscy są zadowoleni.

Czy udało się skrócić czas składnia przyczepy do założonych 30 minut? Myślę, że tak, ale trudno powiedzieć. Bo jak już szło sprawnie to zawsze wypadło coś nieoczekiwanego. A teraz to już nie ma co mierzyć, bo na noclegi w tranzycie wykorzystujemy aires (hiszp.) – czyli darmowe miejsca postojowe dla kamperów (nikt się nie czepiał, że przyczepą), na których nie ma infrastruktury, więc rozkładamy się minimalnie i niekoniecznie komfortowo.

Wracamy!

Zaskakująco szybko minął ten czas. Czas odmierzany kilometrami, kempingami, odwiedzonymi miejscami i… zjedzonymi witaminami 🙂

Ruszamy w drogę powrotną. Tym razem wiedząc i wierząc w to, że potrwa ona 5 dni. Wcale mi się nie wydaje, że to długo. Wiem już, że jakoś to minie. Tym bardziej, że po tylu przejechanych kilometrach nie mam już problemu z czytaniem w samochodzie.

Zadziwia mnie brak emocji wokół tego powrotu. Ani nie jest mi żal, że już wracamy, ani nie odczuwam z tego powodu wielkiej euforii. Czyżby oznaczało to, że jest to czas odpowiedni?

Jeszcze tylko kilka noclegów, kilka przypadkowych miejscowości, zakupy we francuskim lub niemieckim markecie. I spokój drogi – szerokiej i jednostajnej autostrady, ale też urokliwej szosy wijącej się pośród pól i miasteczek.

Trochę tak jak mała drzemka przed całkowitym przebudzeniem. 10 minutek w półśnie przed wyzwaniami kolejnego dnia. A będzie tych wyzwań!

Camino de Santiago

Jakiś czas temu zamarzyłam sobie, że pójdę kiedyś drogą do Santiago de Campostela. Dlatego, że to musi być niezwykłe przeżycie tak iść samemu, albo i nie samemu, ale z samym sobą. Idąc samą tylko drogą francuską jest to ok. 800 km – coś jak 1 miesiąc wędrówki. Długo. Ale amatorów takiej wyprawy nie brakuje. W ostatnich latach trasa przyciąga coraz więcej pielgrzymów (ponad 200 tys. rocznie!), chcących dotrzeć może nawet nie tyle do Santiago co do własnego wnętrza.

Planując nasz wyjazd do Hiszpanii wcale nie myślałam o tym, że Santiago znajduje się w części Hiszpanii, którą zamierzamy odwiedzić. Nie zmieniam od razu marzeń w plany. Jakoś tak się dzieje, ze jak zaczynam o czymś marzyć to to się jakoś potem dzieje. Takie samo spełniające się proroctwo, tylko, że w ta dobrą stronę. Gdzieś tam w podświadomości pomysł pracuje i dążymy do jego spełnienia.

Chociaż tym razem, przeglądając mapy przed wyjazdem zaskoczyłam się trochę, że Santiago leży właśnie w Galicji, jednak zdecydowaliśmy, że to będzie jakiś taki dobry kierunek, a może nawet cel tej podróży. Ale podróż bez dokładnych planów ma taki swój urok, że można się naprawdę zdziwić.  Niemal od przybycia do  Hiszpanii wciąż mijamy się z Camino de Santiago. Byliśmy w Pamplonie, Puenta la Reina, Estelli. Po drodze trafialiśmy, często przypadkiem, na sanktuaria czy klasztory, o które również zahaczają pielgrzymi. Nasz drugi oprócz Santiago cel – koniec Europy Finsterra również okazał się ostatnim kilometrem Camino, gdzie dążyli pielgrzymi jeszcze te 90 km już po dotarciu do celu aby będąc tak blisko, zobaczyć koniec ziemi.

Później samo Santiago. Takie trochę deszczowe i w remoncie. Nie udało nam się zobaczyć słynnego Portyku Chwały. Pewnie dobrze. Pozostał jakiś niedosyt i może pretekst do przejścia tej drogi. Jadąc przez Galicję do Leonu jedziemy praktycznie wzdłuż Camino. Po drodze O Cebreiro, bo była chwila czasu. Bardzo ważne miejsce dla pielgrzymów, gdzie w XIIIw. miał dokonać się cud eucharystyczny. Dalej Leon i Burgos. A jutro zataczamy kółeczko gdzieś w Kraju Basków tym samym domykając też Drogę.

Co nie zmienia faktu, że nadal będę chciała ją przejść. Może całą europejska drogę? Od Olsztyna? Do czasu gdy się wybiorę to pewnie już cały szlak będzie odtworzony. Bo, że marzy mi się taka droga, to nie znaczy, że teraz zaraz i już muszę to marzenie zrealizować. Teraz mam przed sobą inne wyzwania, a to pozostawię sobie na taki moment w życiu, gdy będę tej drogi potrzebowała również do ponownego odnalezienie siebie.

Koniec świata

Tutejszy koniec świata to Finisterra. Byliśmy już w podobnym miejscu w Kornwalii – tam jest to Lands End. Z kolei w Portugalii znajduje się Cabo de Roca, który jest faktycznie końcem Europy. W średniowieczu to jednak Finisterra uchodziła za koniec świata i to jeszcze tutaj docierali pielgrzymi idący do Santiago de Compostela, by zakończyć swą pielgrzymkę w tym tajemniczym miejscu, gdzie ziemia kończy się stromą ścianą, a w dole pienni się ocean. Dalej nie było już nic poza otchłanią, w której znikało słońce.

Dziś, mimo że wiemy, że za Atlantykiem jest kolejny ląd, takie końce świata nadal mają w sobie coś pociągającego. Ogrom oceanu, kruchość ludzkiego życia, zmaganie się z losem. Ta przestrzeń zmusza do zatrzymania się. Można tak siedzieć na skale i patrzeć w dal. A może raczej w głąb – dotrzeć do swojego wnętrza i zmierzyć się ze swoimi lękami, dotrzeć do skrywanych potrzeb, odkryć do czego tęsknimy.

Ocean przede mną to zarówno wolność jak i ograniczenie. Wolność w bezkresie oceanu. Ograniczenie, bo nie ogarnę, nie przepłynę – dla mnie droga kończy się na tym końcu ziemi i mogę albo wrócić, albo wybrać inny koniec. Inny cel i dalej do niego dążyć.

 

Pokochać sztukę

W muzeach i galeriach sztuki zakochałam się podczas naszych wypadów do krajów, w których nie ma zbyt dużo do odwiedzenia. Czasami szliśmy do jakiegoś muzeum dywanów dla zabicia czasu albo dlatego, że padał akurat deszcz. W takich miejscach często nie ma za dużo eksponatów, a ma się sporo czasu. Dlatego z uwagą przyglądaliśmy się detalom czy też technice wykonania dzieła.

Przełomowa dla mnie była wizyta w niewielkiej galerii sztuki w Baku. Nie wiem czy były tam jakieś wybitne, światowej sławy dzieła. W pamięci mam tylko jeden obraz, powstały w mało atrakcyjnym dla artystów okresie rządów sowieckich. Obraz jest duży, namalowany na zwykłym kartonie, na którym grubymi warstwami nałożona jest farba olejna – taka do malowania kaloryferów. Przedstawia twarz kobiety, w taki sposób jak na plakatach z lat 80-tych. Farba gdzieniegdzie łuszczy się i odchodzi. Urzekł mnie sposób malowania. Kilkoma grubymi pociągnięciami namalowano twarz, a warstwy farby stwarzają wrażenie trójwymiarowości.

Kolejną zatem naszą destynacją była Florencja – właśnie ze względu na muzea i sztukę w ogóle. Staliśmy się ekspertami w rozpoznawaniu świętych po ich atrybutach i znawcami malarstwa średniowiecznego. Odkryłam też, że moimi ulubionymi epokami w malarstwie jest renesans i barok. Dokładność, ale też dramatyzm. I te grube pociągnięcia farby.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Muzeum Gugenheima, Bilbao

Będąc w Bilbao nie sposób jednak ominąć muzeum Gugenheima. Obejrzeliśmy architektoniczne cacko i poszliśmy oglądać sztukę współczesną. Na szczęście z audioguidem. I na szczęście audioguide był naprawdę dobrze zrobiony. O kilku bazgrołach na ścianie opowiadano po kilka minut, wplatając wypowiedzi artysty. Dzięki temu może nie tyle że pokocham malarstwo współczesne, ale przynajmniej zaczynam rozumieć o co chodzi. Lubię sztukę nowoczesną kiedy mnie zaskakuje. Znalazłam w muzeum Gugenheima kilka takich obrazów.

Jednak prawdziwa niespodzianka czekała nas w Museo de Bellas Artes. Na wystawie czasowej przedstawiono rzeźby wykonane dzięki zastosowaniu super nowej technologii;) , dzięki której postacie wyglądały jak prawdziwe. Dodatkowo pomysłowo zastosowane. To tak. To jest super.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Starość i młodość. Początek i koniec

I kolejna odsłona sztuki współczesnej – Malowany Las Oma. Drzewa pomalowane tak, że dopiero patrząc z odpowiedniego miejsca widzimy całość kompozycji. Będąc w tym lesie jesteśmy jak by wewnątrz kompozycji, malowane drzewa otaczają nas ze wszystkich stron, a my jesteśmy odkrywcami szukającymi znaczenia tej przestrzeni.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Poskładaj mnie
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Dwa kroki w bok