Miesięczne archiwum: listopad 2017

Lubiłam zadania domowe

Pamiętam jak w którymś z pierwszych dni szkoły przybiegłam do domu i w podekscytowaniu, nie zdejmując kurtki, wyciągałam z plecaka książki. Nareszcie! Zadanie domowe!

Chciałam iść do szkoły. NIe mogłam sie tego doczekać. I ta fascynacja szkołą, nauką, rozwojem nie minęła mi do dziś, pomimo niekiedy trudnych doświadczeń.

Raczej nie pamiętam jakiejś frustracji związanej z nadmiarem tych zadań. Nie pamiętam też aby mama jakoś szczególnie nas pilnowała. W ogóle nas nie pilnowała. Jeśli miałam problem z zadaniem z matmy to pomagała je wyliczyć. Tyle.

I zastanawiam skąd to tak. Te zadania domowe. Ten bunt rodziców i protesty. Owszem. Są badania, mówiące o tym, że zadania domowe są przereklamowane, jednak gdyby nie obarczały one rodziny TAK BARDZO, to były by problemem może nawet mało istotnym.

Dlaczego zatem obarczają? Czy jest ich jakoś więcej? Czy też to nam zależy aby były zrobione lepiej? Albo aby były w ogóle zrobione. Ja zawsze robilam zadania domowe. Nie jestem pewna czy mój brat też był taki skrupulatny. Ale to była nasza odpowiedzialność. I nasze konsekwencje.

Znam rodziców, którzy cały swój czas po pracy spedzaja z dzieckiem na odrabianiu prac domowych. Czas nie rzadko frustrujący, pełen przykrych słów, nakazów, zakazów, gróźb i przekupstwa. Czas, który należy do rodziny, czas na odpoczynek, zabawę i rozmowę. Czas, którego w pędzącym życiu jest tak mało pomiędzy przejazdami, zajęciami.

Tak sobie myśle, że to moje życie, w którym lubiłam zadania domowe nie było pędzące. Był to dla mnie full time Mindfulness. Z drogą do szkoły wśród pól ze zmieniającymi się porami roku.

NIe jeździliśmy na dodatkowe zajęcia muzyczne, sportowe, językowe. I może tutaj jest kolejny  kawałek odpowiedzi, której szukam. Jeśli chodzi o naukę to nikt od nas niczego nie oczekiwał. W wolnym czasie mogliśmy robić co chcieliśmy. Było tego wolnego czasu sporo mimo ogromu pracy w polu, ogrodzie. Ja dużo czytałam, brat lutował i wytrawiał jakieś magiczne dla mnie płytki. Wszyscy interesowaliśmy się wieloma rzeczami.  Myślę, że wtedy brakowało nam mądrego prowadzenia. I chyba dziś dzieciakom tego też brakuje. Wzmacniania ich w tym, w czym są dobre, ujawnianiu talentów, upewnieniu, że nie muszą być dobre we wszystkim, że nie o to chodzi aby w 100% zagospodarować ten wycinek kompetencji, które proponuje szkoła, ale ten który jest zgodny ze sobą.

I oczywiście, że chciałabym żeby moja córka uczyła się  języków, trenowała jakiś sport albo śpiew. Chciala bym jej dać to wszystko, czego ja nie miałam. Co z tego wybierze? Co jeśli NIC?

Chcę jej też dać to czego sama miałam pod dostatkiem: wolność i autonomię. Już dziś przygotowuję się na to by dać jej moją zgodę na NIC.

Pewna siebie czy urocza?

„Pani Ania jest doktorem habilitowanym i to ona najwięcej się narobiła przy całym wydarzeniu…wymyśliła koncepcję… pozyskała pieniądze…zaprosiła gości… dobrała tematy… czytała i segregowała abstrakty… pilnowała czy wszyscy zapłacili…  zamawiała katering. A podczas samej konferencji kierowała jednym z paneli… wygłosiła referat w innym panelu… wypisywała ludziom delegacje…przystawiała pieczątki… rozpatrywała reklamacje dotyczące rozlokowania gości w pokoju…”

Czytając ten fragment artykułu w Coachingu* wzbierała we mnie złość. Serio? Dziwi się, że podziękowano wszystkim profesorom, doktorom i uroczej pani Ani? Przecież jest uroczą panią Anią, która weźmie na siebie wszystkie zadania. Pewnie też sfrustrowaną panią Anią, która czuje się przytłoczona i niedoceniona. Panią Anią, która najbardziej haruje nie tylko przy organizacji konferencji, ale też godziny spędza w laboratorium albo nad publikacjami, przygotowuje prezentacje wspólnych wyników, za które koledzy zgarniają podziękowania i nagrody.

Czytam dalej – „Nawet jeśli kobieta ma status mistrza, oczekuje się od niej typowo męskich zachowań. Akademia nie punktuje współpracy ani empatyczności. Nagradzane są pewność siebie i polemiczny temperament”. Nie wiem na ile to prawda z tym polemicznym temperamentem – znam kilku profesorów raczej dość introwertycznych. Nie wierzę, że Akademia nie punktuje współpracy. Najlepsi uczeni XXw. Einstein z Bohrnem, Plank ze Schrodinngerem współpracowali ze sobą, wymieniali listy, spotykali się, inspirowali, a Eistein ze Skłodowską  – Curie, czy Heisenberg z Paulim blisko się przyjaźnili.

Jednak jeśli chodzi o typowo męskie zachowania takie jak pewność siebie, zapewne też asertywność to z jednej strony możemy się użalać nad sposobem w jaki wychowujemy nasze dziewczynki, a z drugiej same sobie to robimy (tak, ja też). Zamiast wziąć odpowiedzialność za siebie, za to co robimy to stoimy z  tyłu jak takie grzeczne dziewczynki, robimy wszystko co nam każą i domyślamy się nim jeszcze pomyśleli aby kazać i czekamy aż nas ktoś pogłaszcze po główce, doceni.

Nie doceni. Jeśli sama siebie nie docenisz, nie staniesz na własnych nogach, to nikt tego nie zrobi. I tak samo będzie w domu, w pracy na uczelni, w pracy w korporacji i w kółku różańcowym również.

A urocza pani Ania popełniła mnóstwo błędów, dzięki którym, w moim odczuciu zasłużyła sobie na to, że jest tylko uroczą panią Anią. Bo czy ona miała komu podziękować? Że musiała sama, bo nie potrafi delegować zadań? Czeka, że ktoś się domyśli? Ona sama zrobi wszystko najlepiej? Obawia się popełniać błędy, wiec lepiej żeby nikt nie widział? Nic odkrywczego. Typowy obraz kobiety w naszym kraju.

I tak. Trudno jest wyjść z tych schematów, które nam są wrysowywane od urodzenia. Trudno jest, zwłaszcza w typowo męskim środowisku, które oczekuje od Ciebie typowo kobiecej roli aby z tej roli wyjść. I tak, ważne jest aby o tych sprawach mówić. Ale przepraszam, nie poprzez biadolenie uroczej pani Ani jak to ona jest niedoceniana.

A więc jak? Proponuję zacząć od nabycia kilku kluczowych kompetencji związanych z komunikacją, asertywnością, współpracą, delegowaniem zadań. A potem konsekwentnie budować poczucie własnej wartości. Takiej prawdziwej wartości, a nie wartościowania siebie przez ilość wykonywanej pracy.

 

*Coaching (nr 5/2017) pt. „Lepka podłoga akademii”