Archiwum kategorii: Drogowskaz

Łatwe rodzicielstwo

Cudownie mi być Mamą. To jest taki kawałek, który daje mi wielkie spełnienie. Że czuję się w roli Mamy pewnie, z takiej pewności oparcia się o siebie, o moje wartości i o moje przekonania. I taka bardzo szczęśliwa.

Może to jest trochę tak, że przy naszej Żabinie łatwo jest się cieszyć macierzyństwem. Bo jest to „takie cudo” (opinia Cioteczki, a nie Matki ;), że jak by można było się nie cieszyć? No bo je dużo i chętnie, zasypia prawie natychmiast, gdy ją kładę, lubi kąpiele, współpracuje przy ubieraniu, bawi się sama zabawkami (a zwłaszcza nie-zabawkami), ogląda książęczki, żywo opowiada co się w okół niej dzieje, pomaga w pracach domowych – serio! Miesza sałatkę, wrzuca pokrojone warzywa do miski, wkłada pranie do pralki, a potem wiesza suche i ściąga mokre ;). Dziecko idealne. Spokojne. Grzeczne. Współpracujące.

A może jednak to jest tak, że to Żabinie jest łatwo z takimi rodzicami jak my? Że nie ma ciśnienia przy jedzeniu, że coś musi zjeść albo, że zjeść do końca, albo że szybko. Nie chce – nie je, chce coś innego – dostaje coś innego, chce przez 40 min rozgniatać palcem groszek – super! Nareszcie mogę wypić gorącą kawę. Że jak chce spać, to idziemy spać i nie próbuję jej uczyć samodzielnego zasypiania, że jak nie chce czegoś ubrać, to najwyraźniej coś jej w tym nie pasuje i nie ubieram. Że jak się bawi to jestem blisko i odpowiadam, gdy tego potrzebuje, podsuwam właśnie te nie-zabawki, gdy widzę, że chce coś wkładać, przekładać, przesypywać. Że zamiast wkurzać się na dziecko wiszące u nogi, gdy gotuję – zamówiłam u Dziadka Kitchen Helpera i teraz możemy gotować razem. Że zamiast wieszać pranie po nocy, dajemy sobie ten czas aby zrobić to razem. Czas, który najczęściej i tak trzeba by było dziecku poświęcić na wymyślanie różnych aktywności, noszenie, zagadywanie. I jeszcze, że jeśli płacze, to nie że wymusza, manipuluje, jest złośliwa. Zupełnie nie. Dla nas płacz jest ważnym sygnałem, przez który Żabcia chce nam powiedzieć o ważnych dla niej potrzebach. Że chce jeść, chce spać, że jej niewygodnie, że chce się wspiąć na kanapę i że z niej zejść. Bo jesteśmy przekonani, że jeśli teraz nauczymy ją tego, że w trudnej dla niej sytuacji może prosić o pomoc, to że za naście lat, w  takiej NAPRAWDĘ TRUDNEJ też się do nas zwróci. I jeszcze, że inwestujemy ten czas dzisiaj aby być może jutro Żabina była bardziej samodzielna, pewna siebie i swojej wartości.

Oczywiście nie mam pewności, że tak się stanie. Ale czy jest metoda wychowawcza, która dają taką pewność? OK John Watson, prekursor behawioryzmu, twierdził, że się da zrobić z dziecka kogo się chce. Mam jednak spore wątpliwości, że ten ktoś będzie samodzielny, myślący i znający swoją wartosć.

 

Pewna siebie czy urocza?

„Pani Ania jest doktorem habilitowanym i to ona najwięcej się narobiła przy całym wydarzeniu…wymyśliła koncepcję… pozyskała pieniądze…zaprosiła gości… dobrała tematy… czytała i segregowała abstrakty… pilnowała czy wszyscy zapłacili…  zamawiała katering. A podczas samej konferencji kierowała jednym z paneli… wygłosiła referat w innym panelu… wypisywała ludziom delegacje…przystawiała pieczątki… rozpatrywała reklamacje dotyczące rozlokowania gości w pokoju…”

Czytając ten fragment artykułu w Coachingu* wzbierała we mnie złość. Serio? Dziwi się, że podziękowano wszystkim profesorom, doktorom i uroczej pani Ani? Przecież jest uroczą panią Anią, która weźmie na siebie wszystkie zadania. Pewnie też sfrustrowaną panią Anią, która czuje się przytłoczona i niedoceniona. Panią Anią, która najbardziej haruje nie tylko przy organizacji konferencji, ale też godziny spędza w laboratorium albo nad publikacjami, przygotowuje prezentacje wspólnych wyników, za które koledzy zgarniają podziękowania i nagrody.

Czytam dalej – „Nawet jeśli kobieta ma status mistrza, oczekuje się od niej typowo męskich zachowań. Akademia nie punktuje współpracy ani empatyczności. Nagradzane są pewność siebie i polemiczny temperament”. Nie wiem na ile to prawda z tym polemicznym temperamentem – znam kilku profesorów raczej dość introwertycznych. Nie wierzę, że Akademia nie punktuje współpracy. Najlepsi uczeni XXw. Einstein z Bohrnem, Plank ze Schrodinngerem współpracowali ze sobą, wymieniali listy, spotykali się, inspirowali, a Eistein ze Skłodowską  – Curie, czy Heisenberg z Paulim blisko się przyjaźnili.

Jednak jeśli chodzi o typowo męskie zachowania takie jak pewność siebie, zapewne też asertywność to z jednej strony możemy się użalać nad sposobem w jaki wychowujemy nasze dziewczynki, a z drugiej same sobie to robimy (tak, ja też). Zamiast wziąć odpowiedzialność za siebie, za to co robimy to stoimy z  tyłu jak takie grzeczne dziewczynki, robimy wszystko co nam każą i domyślamy się nim jeszcze pomyśleli aby kazać i czekamy aż nas ktoś pogłaszcze po główce, doceni.

Nie doceni. Jeśli sama siebie nie docenisz, nie staniesz na własnych nogach, to nikt tego nie zrobi. I tak samo będzie w domu, w pracy na uczelni, w pracy w korporacji i w kółku różańcowym również.

A urocza pani Ania popełniła mnóstwo błędów, dzięki którym, w moim odczuciu zasłużyła sobie na to, że jest tylko uroczą panią Anią. Bo czy ona miała komu podziękować? Że musiała sama, bo nie potrafi delegować zadań? Czeka, że ktoś się domyśli? Ona sama zrobi wszystko najlepiej? Obawia się popełniać błędy, wiec lepiej żeby nikt nie widział? Nic odkrywczego. Typowy obraz kobiety w naszym kraju.

I tak. Trudno jest wyjść z tych schematów, które nam są wrysowywane od urodzenia. Trudno jest, zwłaszcza w typowo męskim środowisku, które oczekuje od Ciebie typowo kobiecej roli aby z tej roli wyjść. I tak, ważne jest aby o tych sprawach mówić. Ale przepraszam, nie poprzez biadolenie uroczej pani Ani jak to ona jest niedoceniana.

A więc jak? Proponuję zacząć od nabycia kilku kluczowych kompetencji związanych z komunikacją, asertywnością, współpracą, delegowaniem zadań. A potem konsekwentnie budować poczucie własnej wartości. Takiej prawdziwej wartości, a nie wartościowania siebie przez ilość wykonywanej pracy.

 

*Coaching (nr 5/2017) pt. „Lepka podłoga akademii”

 

Bajka o łzach czarownicy

Dawno dawno temu, za górami i bagnami, w małej wiosce na skraju Starego Lasu żyła sobie Zuzanna, która marzyła o tym by zostać czarownicą. Mieszkańcy wioski śmiali się z niej, mówiąc, że to niemożliwe aby ktoś z ich wioski w ogóle został przyjęty do Wielkiej Wiedźmy na naukę. Ale sama nauka to jeszcze nic! Nawet dzieci wiedzą, że każda adeptka czarownica musi na koniec zdać BARDZO TRUDNY EGZAMIN i od ponad stu lat nikomu się to nie udało.

Mimo to Zuzanna postanowiła spróbować. Pewnego dnia spakowała cały swój dobytek i ruszyła do Starego Lasu na poszukiwanie Wielkiej Wiedźmy. Szła, szła i szła. Zaczął zapadać zmierzch. Jednak wiedziała, że nie ma już odwrotu. I tak nie potrafiła by już trafić z powrotem do swojej wioski. Na szczęście w oddali ujrzała migocące światełko, jak by świeczki w oknie. Poszła w tamtą stronę i nagle znalazła się na zalanej księżycem polanie, na której stał mały pobielany domek.

Zuzanna z trudem otworzyła stare ciężkie drzwi i weszła do środka. W wielkiej izbie na fotelu siedziała kobieta około pięćdziesięcioletnia i patrzyła w ogień. Gdy Zuzanna weszła, kobieta wstała wypełniając sobą cały pokój i rzekła: „Nareszcie jesteś. Czekałam na Ciebie”.

Nauka u Wielkiej Wiedźmy nie była łatwa. Zuzanna musiała zmagać się z jej humorami, dąsami i złośliwymi komentarzami. Ale zacisnęła zęby gotowa nauczyć się jak najwięcej.

Nadszedł wreszcie Dzień Egzaminu. Zuzanna starannie się do niego przygotowała. Chciała wypaść jak najlepiej przed Szanowną Komisją, w której oprócz Wielkiej Wiedźmy zasiadał Mag zza Siódmej Góry oraz Wiedźma z Nizin.

Zadaniem Zuzanny było sporządzenie mikstury, która pozwala rozumieć mowę zwierząt. Zuzanna była pewna, że sobie doskonale poradzi. Przecież uwielbiała tworzyć mikstury. Do wrzącego oleju wrzuciła pędy tataraku, sproszkowany język żmii i szczyptę popiołu z feniksa. Wypowiedziała zaklęcie, zamieszała w kotle. I… nic. Lekko zdezorientowana Zuzanna spojrzała w kocioł, potem na Szanowną Komisję i znowu w kocioł.

W tym momencie usłyszała chrząknięcie Maga zza Siódmej Góry i poczuła na sobie pełne współczucia spojrzenie Wiedźmy z Nizin. Natomiast  Wielka Wiedźma uniosła się zza stołu i z rechotem powiedziała: „Nigdy nie zostaniesz czarownicą!”
Zuzanna z płaczem wybiegła z Wielkiej Sali. W progu natknęła się na Wiedźmę z Nizin, która wcisnęła jej do ręki kryształowy flakonik mówiąc: „Zbierz tutaj swoje łzy. Łzy czarownicy mają wielką moc”. Zuzanna szlochając odparła: „Ale ja nie jestem czarownicą”. Na co Wiedźma z Nizin odparła: „Ależ jesteś. Musisz tylko w to uwierzyć”.

Zuzanna wróciła do swojej wioski na skraju Starego Lasu. O dziwo nikt jej nie wyśmiał. Z ostrożności. W końcu praktykowała u Wielkiej Wiedźmy i mimo, że nie została czarownicą, to może jednak czegoś się tam nauczyła. I faktycznie. Nauczyła się. Wykorzystywała swoją wiedzę do leczenia ludzi i zwierząt, a  co roku na wiosnę szła na pola rzucając zaklęcia aby plony dobrze obradzały.

Po kilku latach, szukając maści na bóle pleców dla Starej Zochy, Zuzanna znalazła kryształowy flakonik. Wzięła go do ręki i uniosła pod światło. Jej łzy mieniły się w promieniach zachodzącego słońca. Zuzanna pomyślała, że właściwie, to ona jest już czarownicą.  Leczy ludzi i zwierzęta i dba o dobre plony dla swojej wioski. Czyli robi to co zawsze chciała robić jako czarownica. Wzięła głęboki wdech i zawołała: „Wielka Wiedźmo! Wiem, że mnie słyszysz! Przyjdź do mnie!”. W powietrzu zaszumiało i pokój wypełniła sylwetka Wielkiej Wiedźmy.

Zuzanna po raz pierwszy w życiu spojrzała jej prosto w oczy i powiedziała: „Nie wiem jakich sztuczek użyłaś, że nie zdałam egzaminu. Nie obchodzi mnie to. Ty też mnie nie obchodzisz. Mogę być czarownicą bez twojej zgody i bez twojego egzaminu”. Po czym otworzyła kryształowy flakonik i chlusnęła jego zawartością prosto w twarz Wielkiej Wiedźmy. Wielka Wiedźma zasyczała z bólu. A Zuzanna patrzyła na nią, jak nagle zaczęła się kurczyć i kurczyć. Już nie wypełniała sobą całej izby, ale stała się malutką, pomarszczoną staruszką, która z trudem utrzymywała się na nogach.

Od tego dnia już nikt nie słyszał o Wielkiej Wiedźmie, za to sława Zuzanny roznosiła się po okolicy i przychodziło do niej coraz więcej ludzi aby pomogła im w ich problemach.

————————————————————————————————————————-

A jaka jest Twoja opowieść?

Jak się ma silna wola do mycia naczyń

Mogła bym startować w zawodach w układaniu naczyń w zlewie w przeczące prawom fizyki konstrukcje. Umiejętność tę ćwiczę wytrwale już od 30 lat. Najpierw w warunkach mojego domu rodzinnego, gdzie przy 6-7 osobowej rodzinie naczynia piętrzyły się zawsze, a potem w warunkach akademikowych, gdzie nikt nie zaprzątał sobie głowy tak przyziemnymi rzeczami jak zmywanie.

W tym naszym wieloosobowym domu moim największym marzeniem była zmywarka do naczyń. Pamiętam jak przekomarzałam się z Tatą, ze w moim domu pierwszym sprzętem który zainstaluję będzie zmywarka. A ostatnim telewizor. Marzenie spełniło mi się, gdy wraz z mieszkaniem nabyliśmy starą zmywarkę marki Zanussi. Działał w niej tylko jeden program i wszystkie naczynia prały się w temperaturze 70 stopni. I kiedy ustrojstwo się zepsuło zrodził się nasz pierwszy kryzys rodzinny.

P. nie miał ze mną żadnych szans, ponieważ od 30 lat ćwiczę również inną umiejętność – mój wzrok prześlizguje się chyłkiem po takiej naczyniowej konstrukcji, ignorując jej istnienie. I tyle lat praktyki w temacie nie poszło na marne – doczekałam się nowiutkiej zmywareczki.

Co jednak nie do końca rozwiązuje problem, ponieważ zawsze znajdą się jakieś historyczne, złocone, pamiątkowe kubki, talerzyki i dzbanuszki, jak również większe garnki, miski i patelnie, które trzeba umyć ręcznie. I nadal próbujemy sił, kto pierwszy ulegnie naczyniowej presji.

Próbowałam przeróżnych sposobów na te naczynia. Od niegotowania posiłków  w ogóle, poprzez wpisywanie zmywania na listę codziennych priorytetów, do wzbudzania w sobie poczucia winy.  Działa na krótko. Moja silna wola zmiany przy zlewie z naczyniami zawsze się wyczerpywała.

Czy silna wola może się wyczerpać? Ano może. Nie wiedziałam o tym do czasu, gdy spotkałam się z teorią mininawyku [1]. Teoria ta mówi o tym, w jaki sposób budować w sobie pozytywne nawyki, poczynając od najmniejszych czynności. Te najmniejsze czynności mają być tak małe aby nie wywoływać w nas oporu i nie wyczerpywać naszej siły woli.

I mimo, że mycie naczyń nie stało się moim nawykiem, gdy staję przed zlewem wypełnionym naczyniami i absolutnie nie mam ochoty ich zmywać, negocjuję z moją silną wolą. Że może chociaż kubki. Albo ten duży garnek po zupie. Albo mój hit: 10 naczyniowe ratowanie kuchni. Myję wybranych 10 naczyń, przy czym często okazuje się, że po tej akcji zostały jeszcze tylko 3, to aż żal nie umyć…

 

[1] Mininawyki. Małymi krokami do sukcesu. Stephen Guise.

 

 

Rodzicielstwo bliskości – nie dajmy się zwariować

Wybrałam rodzicielstwo bliskości, co nie oznacza jednak, ze w pełni i bezrefleksyjnie biorę wszystko co Searsowie w swojej książce napisali. [1}

A napisali oni między innymi żeby karmić dziecko na żądanie. Obojętne czy wystarczy mu osiem posiłków dziennie czy też, jak to oni określili „lubi deserki” i je co 15 minut.

Trochę mi to karmienie na żądanie dokuczało. Jeszcze bardziej zaczęło dokuczać gdy policzyłam, że jest tych żądań 15 na dobę. Może nie jest tego aż tak dużo, ale jeśli na noc przypadają 4 to na pozostałe 12 godzin 11.  Czułam się nie tylko jak mlekomat, ale też jak uwiązana na bardzo krótkiej smyczy. Stwierdziłam, że może i Żabinka faktycznie lubi deserki, ale to ciągłe karmienie jest zdecydowanie przekroczeniem moich granic.

Dlatego też w kwestii karmienia postanowiłam skorzystać z prawa nr 2. z poprzedniego artykułu: potrzeby każdego domownika są tak samo ważne. Zakasałam rękawy, gotowa spróbować przybliżyć się w kierunku moich potrzeb, mając nadzieję na to, że w ciągu 3 dni uda nam się „ominąć” dwa karmienia.

I… W zasadzie od razu było o 3-5 karmień mniej. I wcale nie osiągnęłam tego jakąś przemocą. Ponosiłam na rękach, pokazałam zabawkę, zagadałam.

Okazuje się też, że zmiana ta spowodowała lawinę pozytywności. Oprócz tego, że Żabina je rzadziej, to też szybciej się z tym jedzeniem uwija. Skoro jest najedzona, to łatwiej zasypia, często przy piersi, bez awantur i większego marudzenia. Dzięki temu dziecko jest bardziej aktywne, częściej się uśmiecha, obserwuje świat. A ja z mamy, która na każde marudzenie dziecka podaje mu pierś i z mamy trochę już zmęczonej obsługą dziecka,  stałam się mamą kreatywną, która lubi spędzać czas ze swoim dzidziusiem wymyślając fajne zabawy.
Po tym wszystkim myślę sobie, że łatwo zafiksować się na pewnych zaleceniach, modzie. Tak jak nasze mamy z zegarkiem w  ręku czekały 3 godziny by po raz kolejny nakarmić dziecko, tak my w przeciwną stronę – co dziecko zakwili to przystawimy do piersi. To takie trochę pójście na łatwiznę.
Czyli nie karmienie na żądanie, ale może raczej karmienie na zdaje mi się? Albo: nie wiem czego chcesz, to dostaniesz jeść?  Całkiem proste.
Ale tak naprawdę karmienie na żądanie to trudna sztuka, polegająca na dostrzeżeniu czego dziecko tak naprawdę potrzebuje, a nie tylko skupianiu się na tym czego chce. Bo Żabina znała tylko kilka aktywności, z których przytulanie się i jedzenie było jedną z fajniejszych. Nie mogła wiedzieć, że może być coś lepszego, dającego więcej radości jak zabawa.
A ja odzyskuję kontrolę nad swoim życiem. I widzę, że zarówno przy rodzicielstwie bliskości  jak i innych modnych podejściach, trzeba bardzo uważać. Można łatwo zgubić to, o co w tym naprawdę chodzi. Albo też przez brak uważności na własne potrzeby, można stać się niewolnikiem zasad i zaleceń. Automatem, korzystającym z pewnych narzędzi. Potrzebna jest pewna elastyczność oraz umiejętność wykorzystania i dostosowania tych narzędzi do swojej rzeczywistości.

 

 

[1] Księga rodzicielstwa bliskości W. Sears, M. Sears

Jak być kupującym wśród nie-sprzedawców?

Mamy już za sobą okres spania na dmuchanym materacu, na dobrym materacu na podłodze, na tymże materacu na paletach, a także trzymanie ciuchów w kartonie i na regale – takim do piwnicy i wreszcie w zdobycznych szafach. Dorośliśmy więc do momentu, w którym chcemy i możemy zainwestować w bardziej, hmmm ekskluzywne (?!) meble.

Oczywiście w głowie od razu mam wizje tego co bym chciała, jednak szybka analiza Internetów skutecznie studzi mój zapał, więc zmieniam strategię: idziemy zobaczyć co mają.

Jedna sieciówka – pani sprzedawczyni nawet się zainteresowała i pokazała kilka modeli wyjaśniając czym się różnią, w drugiej – sprzedawcy ze świecą szukać, a jak już się znalazł to wyciąganie przez nas informacji spotkało się z odpowiedziami jak by z pretensją w głosie.

Kolej na Salony Meblowe. W Salonie 1 pani nie bardzo miała gdzie się schować i wyglądała jak by się nas bała. Nie do końca też wiedziała co jak można zamienić, wymienić, że o zachęceniu nas do czegokolwiek, choćby interakcji z nią, nie wspomnę. W Salonie 2, pani była nieco bardziej ogarnięta i zapewniała, że jest możliwe niemalże wszystko to co chcemy, natomiast nadal nie bardzo wiedzieliśmy co możemy chcieć.

Kolejny salon. Pan miał problem z zaczęciem rozmowy, ale jak już zaczął to znał się na rzeczy i potrafił coś doradzić.

Tuż obok jest sklep z wózkami – wchodzimy na rekonesans. Pani chowa się za kontuarem, aż w końcu wypełza zza niego i staja przyczajona za naszymi plecami, a my gapimy się głupio w te wózki, aż ją zagadujemy czym to się w ogóle różni. Cena. Aha. A dlaczego te są za 1500, te za 2500, a „Mercedesy” za 5000? Że inne materiały, inna jakość, inna firma. Aha. A co mi to daje? Dlaczego mam kupić wózek za 2500 a nie za 1500? Że kolor, że moda. E???

Kolejny sklep meblowy – obsługi ni widu, ni słychu. W końcu znaleźliśmy – trzy osoby siedziały, każda ze wzrokiem wbitym we własny komputer. Jedna z pań wskazała interesujący nas dział i klepią dalej. Patrzymy i wychodzimy.

Następne salony. Ze względu na remont trzy obok siebie. Przynajmniej to dobre, zaoszczędzimy czas. I tutaj miła niespodzianka. Wszystkie panie miłe i zainteresowane. Dwie się znają na rzeczy. A o jednej mogę powiedzieć, że jest Sprzedawcą.

Łóżko co prawda nadal nie kupione – trzeba podjąć Decyzję. Jednak jestem przekonana, że przy mojej frustracji pani w Salonie Meblowym 2 sprzedała by nam łóżko i nawet byli byśmy zadowoleni, gdyby tylko trochę się wysiliła.

Wiele złego się mówi o sprzedawcach. Że naciągają, wciskają. Ja właśnie spotkałam wielu takich z przypadku, którzy nawet nie wysilili się na wciskanie. Tak, sprzedaż jest trudna, ale bycie kupującym też jest trudne – zajmuje czas, trzeba zdobyć wiedzę, trzeba mieć wyczucie co pasuje, trzeba zgadnąć co będzie odpowiadało konkretnym potrzebom.

W ciągu kilku dni zupełnie zmieniło się moje podejście do sprzedaży. Doświadczyłam jak ważny jest kompetentny sprzedawca. Taki, który nie tylko zna asortyment, ale taki który będzie umiał dostrzec potrzeby kupującego, taki który zadba o jego komfort, doradzi. A czasem nawet przekona do czegoś zupełnie nieoczekiwanego.

 

Do doskonałości znaczy dokąd?

Kiedy zapraszam Cię w drogę ku doskonałości nie chodzi mi o bycie perfekcyjnym. Perfekcjonizm często staje nam na przeszkodzie do osiągania naszych celów.  Chcąc zrobić wszystko idealnie często w ogóle nie ruszamy z miejsca. Zupełnie nie o to mi chodzi.

Dla mnie doskonałość to coś czego nie da się do końca osiągnąć. Coś jak nieskończoność. Możemy iść w tym kierunku, zbliżać się do tego zjawiska, ale jest ono dla nas nieosiągalne. Czyli, że nigdy nie zrobimy nic idealnie! Ale czy to oznacza, że nie mamy próbować? Że jesteśmy wystarczający w takiej formie w jakiej jesteśmy dziś? A co będzie jutro?

Nie chodzi też o to aby się porównywać do innych. Doskonałość to nie jest bycie „naj”. Każdy z nas startował z innej pozycji. To my, a  nie inni ludzie jesteśmy dla siebie odnośnikiem, wzorcem, według którego możemy mierzyć swoje zasługi.  Tak więc wskazówkę znajdziemy w słowach Mahatmy Gandhiego: „Nie jest najważniejsze, byś był lepszy od innych. Najważniejsze jest, byś był lepszy od samego siebie z dnia wczorajszego”.

Dokładnie tak! W dążeniu do doskonałości chodzi o to aby codziennie, w każdej chwili starać się być nieco lepszym od samego siebie z tej chwili minionej. Kroczek po kroczku, ale bezustannie i konsekwentnie. Aby analizować to co się wydarzyło i wyciągać z tego wnioski. Ale też by szukać nowych lepszych dróg, nowych możliwości. Nie zostawać jedynie w tym co się codziennie sprawdza, ale sprawdzać jak można lepiej, inaczej, efektywniej. By szukać odpowiedzi w sobie, w zgodzie ze sobą. Idziesz?

Z siłą wodospadu

Zebrałam całą listę swoich pasji:
Gotowanie, robienie przetworów, rozwój osobisty, taniec, pisanie, scrapbooking, szydełkowanie, czytanie, jeżdżenie rowerem, piesze wędrówki (ale nie spacery!), podróże, ale też rozwój dzieciaków i spędzanie z nimi czasu, spotkania ze znajomymi, nauka języków. I jeszcze rysowanie. I sprzątanie (!). I pewne wiele innych, o których akurat zapomniałam, bo już dawno tego nie robiłam.

No i jak już coś robię i robię TO i nic więcej. Jak gotowałam to przez kilka miesięcy wypróbowałam kuchnie świata. Przynajmniej polską i azjatycką. Ale dzień w dzień (albo co drugi, bo trzeba to było zjeść w końcu;) Wyszukiwałam sobie przepis, zwykle w Internecie, ale również w moich książkach kucharskich, robiłam listę czego potrzebuję i szalałam w kuchni.

Z kolei, gdy wynalazłam scrapbooki to przez miesiąc siedziałam prawie że bez jedzenia robiąc od rana do nocy album dla mojego brata na 18-tkę. Oglądałam tutoriale, wycinałam, kleiłam kupowałam materiały.

No i to już tak jest, że przez ten miesiąc albo dwa, a nawet trzy jadę z tym jednym tematem. Kupuję gadżety, uczę się jak to robić i w ogóle mnie nie ma. A potem nic. Mogę tego nie robić nawet przez lata. Ale – no właśnie…

Jak przez jakiś czas prawie wcale nie gotowałam, to ostatnio przyszedł szał na gotowanie zup. Codziennie! Zupa za zupą. Plan na tydzień z  wyprzedzeniem. Codzienne wizyty w warzywniaku, mięsnym i dwie godziny w  kuchni.

Znudziło mi się chyba po miesiącu. Bo zaczęłam szydełkować. Szydełkowałam wiele lat temu, jeszcze w domu rodzinnym, jako nastolatka. Wyszukałam nowy pomysł. Nie jakieś tam serwetki, ale amigurumi. Misiaki szydełkowe. Okazało się, że nadal umiem.  Uszydełkowałam dwa i na razie zostawiam to na potem.

Bo co? Bo wpadłam w szał czytania – czytałam o rozwoju mózgu dziecka i wpływie rodzaju przywiązania do matki na jego rozwój.

No i znowu jakiś czas czytałam i znowu nie czytam, bo…. dopadł mnie szał sprzątania! Już drugi raz w tym roku. Najpierw w lutym-marcu przewaliłam pół mieszkania i wywaliłam mnóstwo rzeczy, poukładałam, co zostało i upchnęłam w kartony to co nie wiadomo co z tym zrobić. Zatem teraz odkurzyłam te kartony z tym co to nie wiadomo co z tym zrobić. Wywaliłam albo ułożyłam. Wywaliłam kilka innych rzeczy. Przestawiłam i ułożyłam. I znowu zostanę z kartonem (ale już tylko jednym!) rzeczy co nie wiadomo co z tym zrobić, bo już mi się znudziło sprzątanie. Bo co? Bo teraz piszę bloga:D

Pewnie naprodukuję kilka artykułów i znowu znajdę sobie coś innego. Ale… no właśnie czy to źle? Nawet pisząc teraz ten artykuł, czuję napływ adrenaliny. Lubię tak działać. Lubię poświęcać się na 100% na jedno działanie w danym momencie. Ale widzę, że wracam do tego co już robiłam. A jak wracam to jestem bardziej skuteczna, bo już umiem. Tylko sobie przypominam i jadę z tematem.

Czasem wiem, że powinnam robić coś innego, ale nie mogę przestać robić tego co robię! Podoba mi się to. To działa na mnie jak narkotyk. Chcę za tym pójść. Czuję, że to jest dobry kierunek. Że dla mnie ma sens. Nie mogę tak jak inni zaplanować, przygotować się i działać. Jak mam działać to muszę JUŻ.

Chociaż nie jest to całkiem bez planu. W tym chaosie potrzebna jest struktura, którą buduję sobie w głowie na już i na teraz. Jestem wtedy w stanie FLOW i  wtedy WIDZĘ. Wiem ile czasu mi to zajmie, jak zrobić to co chcę zrobić, jakie są kolejne kroki. I jest w tym wszystkim siła wodospadu.

Szkolenia miękkie to takie pitu pitu

Tak podsumowała to czym się teraz zajmuję moja znajoma.  Jej zdaniem każdy z nas żyjąc w społeczeństwie, wchodzi w interakcje z innymi ludźmi i w ten sposób rozwija swoje kompetencje.

Taka sytuacja rzeczywiście mogła by być możliwa gdybyśmy rzeczywiście żyli w społeczeństwie, w którym każda osoba miała by te kompetencje rozwinięte na bardzo wysokim poziomie i od dziecka uczylibyśmy tych zachowań.

Tymczasem pochodzimy z różnych środowisk, w naszym otoczeniu funkcjonują różne modele zachowań, wynikające z różnych przekonań. I oczywiście można metodą prób i błędów zdobywać doświadczenie i dochodzić do pewnych rozwiązań. Ale czy każdy z nas jest w stanie wyciągnąć z każdego zdarzenia wnioski i na tej podstawie wprowadzić w życie najlepsze rozwiązanie?

Pamiętam sytuację, gdy razem z większą grupą znajomych zarezerwowaliśmy miejsca w pubie. Gdy przyszliśmy okazało się, że wydzielili nam fragment dużej sali, natomiast było tam też piętro, na którym było by nam bardziej komfortowo. Schody na piętro były jednak przegrodzone i nie można było tam wchodzić. Nauczeni doświadczeniem, że jak się zagada to się czasem da coś załatwić poszliśmy do barmanki. Dziewczyna odpowiedziała, że nie można, że tylko na dole tego dnia jest otwarte. Kilka osób zaczęło ja prosić, ale była nieugięta. I wtedy koleżanka zapytała: „A co by musiało się wydarzyć abyśmy mogli tam wejść?” Barmanka odpowiedziała, że musiała by zapytać szefa, a ze on zaraz tu powinien być, wiec prosi o chwilę cierpliwości. Szef oczywiście się zgodził i całą grupą siedzieliśmy za chwile na piętrze.

Było tam kilkanaście inteligentnych osób, które potrafią się poprawnie komunikować, a które nie mogły wpłynąć na tą panią.  W śród tych osób znalazła się jedna, która wiedziała, że zamiast wchodzić w dyskusję i argumentować należy zadać odpowiednie pytanie, które spowodowało, że barmanka wzięła sprawy w swoje ręce.

Umiejętność zareagowania w takiej sytuacji wzięła się nie tylko z wiedzy jak można postąpić, ale również z wcześniejszego doświadczenia metody na sobie i przećwiczeniu jej w bezpiecznym środowisku sali szkoleniowej.

Takie sytuacje można mnożyć. Pani, która na warsztacie odkryła, że nie każde zdanie wypowiedziane przez jej dorosłe już dzieci jest prośbą, którą, jak jej się wydawało, musi natychmiast wykonać. Potem cieszy się, że ma więcej czasu dla siebie i co najważniejsze, nie czuje się wykorzystywana. Koleżanka, która po szkoleniu dotyczącym typów osobowości rozumie różne potrzeby swoje i męża, dzięki czemu przestali się szarpać z każdą decyzją, pozwalając sobie wzajemnie na jej podejmowanie we właściwy dla siebie sposób.

Oczywiście można odkrywać na nowo Amerykę i dochodzić nieraz nawet latami do tego samego. Tylko po co?

Twój czas jest skarbem więc marnuj go oszczędnie

„Nie, no co ty? Bieganie? Dwa razy w tygodniu? Zupełnie nie mam na to czasu”. Ile razy słyszymy takie tłumaczenie z ust naszych znajomych, albo też sami się w ten sposób usprawiedliwiamy. Wydaje się, ze dwie godziny w  tygodniu na aktywność fizyczną, naukę języka czy inne zainteresowania to dużo. Ale czy na pewno?

Moja ciocia nie mogła sobie wyobrazić jak można żyć bez telewizora. Ale gdy spędziła u mnie dwa dni, stwierdziła, że co najmniej tydzień mogła by u nas spędzić i wcale jej by go nie brakowało. Dlatego, że gdziekolwiek się nie obróci wpada jej w ręce ciekawa książka, gazeta. Prawdziwa magia telewizora objawia mi się właśnie teraz kiedy go nie mam. Kiedy odwiedzam kogoś, kto ma zwyczaj pozostawiania włączonego telewizora, okazuje się, ze co chwilę ktoś wciąga się w to co się dzieje na ekranie. Wydaje się chwila, a to mija właśnie 10-20 minut. A co ja robie nie mając telewizora? Uczę się języków, czytam książki, rozmawiam z mężem:) I tracę czas na komputerze. Nie raz skacząc z odnośnika do odnośnika na Wikipedii spędziłam nawet dwie godziny zdobywając niezwykle bezużyteczną wiedzę. Że już pominę czas roztrwoniony na Facebooku i innych portalach.

W pewnym momencie zaczęłam monitorować ile przeznaczam czasu na różne czynności.  Wyniki są zaskakujące. Wymienię tylko kilka:

Przygotowanie obiadu – 30-60 minut

Umycie naczyń po obiedzie 10-15 minut.

Skakanie po stronach internetowych – 50-110 minut

Granie w minigrę mobilną – 75 minut dziennie

Od czasu tego pomiaru chętniej myję naczynia, a w gierkę staram się grać np. w trakcie przejazdu autobusem. Jednak przejazdy te wykorzystuję również do nauki słówek z angielskiego i hiszpańskiego. Czyli im więcej przejazdów tym lepiej:)

A co Ty robisz w trakcie dojazdu do pracy? Godzina w jedną i godzina w drugą stronę… Słuchasz muzyki, grasz w grę, uczysz się słówek, czy wściekasz się na innych kierowców?