Gdy dziecko nie może jeść serniczka

Dużo gości, zamieszanie i sernik pozostawiony na stole w kuchni. Sława na jego widok, mówi, że by chciała jeść. Proponuję leżącą obok szarlotkę. Błąd. Sława dzisiaj nie lubi szarlotki. Pytam ją o to czy chciałaby jeść serniczek. Tak, chciałaby. Mówię, że nie może jeść serniczka, bo ma dużo mleka i, że zapytamy babci czy ma inne cisteczko. Babcia na szczęście ma jeszcze herbatniki.

Na wynos dostajemy kawałek sernika do domu. Sława po powrocie odkrywa zawartość pudełka. Chce jeść. Koniecznie serniczek. Mówię jej, że nie może jesć serniczka, bo ma dużo mleka. Sława zaczyna płakać.

Teraz mam więcej przestrzeni, spokoju, czasu na to aby przytulić ten smutek, żal.

„Chciałabyś jesć serniczek, a nie możesz?” – pytam łagodnie

„Tak” – Sławina zaczyna płakać i przytula się do mnie

„Smutno ci, że nie możesz jesć serniczka?” – dopytuję

„Taaaak” – po policzkach spływają jej wielkie łzy

„Serniczek jest pyszny?” – pytam próbując wczuć się w jej emocje

„Taaak, pyszny” – przytula się i płacze

„Chcialabyś móc jejść taki serniczek, tak?” – pytam ze zrozumieniem

„Taaaak” – odpowiada

„Słyszę, że to bardzo smutne, że nie możesz jeść serniczka, który lubisz” – mówię łagodnie

„Taaak” -pochlipuje, wtula się jeszcze bardziej

„A pamiętasz, jak jadłaś taki serniczek czekoladowy bez mleka” – czuję, że to ten moment, gdy już troche się uspokaja i możemy zacząć rozmowę – „Byliśmy w takiej kawiarni, gdzie się bawiłaś klockami i czytalaś ksiażeczkę” – widzę jak na mnie patrzy z uwagą – „mama i tata pili kawę, a ty jadłaś taki serniczek, CZEKOLADOWY, bez mleka. Dobry był?”- pytam

„Tak, dobry” – Sławina odpowiada już spokojniej.

„Mhm, pamiętam, że ci smakował” – potwierdzam – „Wiesz, możemy zrobić taki pyszny serniczek bez mleka. Zrobimy jutro?”

„Ja chciałam serniczek” – rozpłakała się na nowo.

„Smutno ci, że nie możesz jeść teraz serniczka” – pytam znowu

„Taaak” – wtula się mocno i placze, ale już tak inaczej, już jakoś pogodzona z tym, że nie bedzie jadła serniczka.


Pewnie trwało to długo. Nawet nie wiem czy 15 minut czy pół godziny. Potrzebowałam skupić tutaj na dziecku całą swoją uwagę, odłożyć różne swoje rzeczy, odłożyć rozmowę z P., który niewątpliwie mial ochotę pogadać. Cieszyłam się, że mam zasoby energię na tę rozmowę.

Czy mogłam zrobić inaczej? Pewnie tak. Znowu odwrócić uwagę, powkurzać się na babcię, że piecze sernik, zaproponować kanapkę, a może w bezsilności i z poczuciem winy dać ten serniczek. Tutaj wybrałam jednak rozmowę o tym serniku, dlatego, że nietolerancja na bialko mleka towarzyszy nam już od dawna i jeszcze długo, a może zawsze z nami będzie. I tym bardziej jest to trudne, gdy dziecko wie już, że te serniczki, ciasta śmietanowe są pyszne. Wiele wokół tego emocji, frustracji, smutku, żalu. I te emocje nie znikną, gdy nie będziemy zwracali na nie uwagi. A wręcz przeciwnie, wybuchną gdześ w jakiś nieoczekiwany sposób, może na kolejnej imprezie. Dlatego wtedy, gdy mamy tą przestrzeń wybieram towarzyszenie Sławinie w tym co dla niej tak bardzo trudne, słucham jej, przytulam.

Granice w Rodzicielstwie Bliskości – czy dajemy sobie wejść na głowę?

Mam już dość, chciałabym zupełnie inaczej, ale oni i tak nie słuchają, więc się zgadzam, bo co za różnica… Narastają emocje – irytacja, frustracja, złość. Aż w końcu nie mam już sił by je zdusić w żrodku. Krzyk, pretensje, uraza. Tak aby wszyscy to wyraźnie poczuli. Aby im pokazać jak mi źle i trudno. Aby to wreszcie zrozumieli!

Znasz to?

W ten sposób reagujemy wtedy, gdy jedziemy na automatyzmach, gdy nie znamy swoich granic, gdy chcemy dzieciom dać coś czego sami nie mieliśmy, gdy mamy pomysł aby zaopiekować się dzieckiem tak bardzo, że
rezygnujemy z siebie, …

I teraz nie chodzi o to aby pójść w drugą stronę, że niczego nie wolno, że wszystko jest obwarowane szczegółowymi zasadami, w których i dziecko i my się od dawna gubimy, a o każdą rzecz trwają długie dyskusje i negocjacje, albo wręcz przeciwnie – że dziecko boi się zrobić cokolwiek, bo nie wie czy może.

Aby się w tym nie pogubić pomaga znajomość swojego celu – czyli odpowiedź na pytanie: Do czego, ja jako rodzic dążę? Rodzice bliskościowi mają ten cel dość jasno sformułowany – chcemy budować z dzieckiem dobrą relację. Dobrą, czyli opartą na wzajemnym szacunku, taką, w której dba się o potrzeby każdego członka rodziny, taką, gdzie każdy bierze odpowiedzialność na miarę swoich możliwości.

Aby móc ten cel realizować kluczowa jest świadomosć własnych granic i dbanie o własne potrzeby. I dla mnie od dawna jest to jasne (co nie znaczy, że potrafię to robić), natomiast kiedy przejrzałam różne książki dotyczące Rodzicielstwo Bliskości pod kątem tematu granic, poczułam ogromne zaskoczenie radykalizmem takich autorów jak Alfie Kohn, Małgorzata Musiał czy Agnieszka Stein.

I ten radykalizm w ogóle nie jest o tym, że mamy robić to, co dziecko chce. Wręcz przeciwnie. To my decydujemy czy coś chcemy zrobić czy nie. Agnieszka Stein pisze:

„Chcesz sie na coś nie zgodzić, czegoś odmówić? Nie kupić lodów albo kolejnej zabawki? Zrób to. (…) Zrób to dlatego, że czujesz głęboko, że nie chcesz tego robić.” i „Chcesz się zgodzić zrobić dziecku frajdę? Kupić mu lody albo zabawkę? Zrób to. (…) Zrób to, kiedy czujesz, że także Tobie sprawi to radość”.

To co jest tutaj kluczowe to to, że mamy się zgodzić lub nie zgodzić, dlatego że tak czujemy – czyli mieć tą świadomość dlaczego chcę i dlaczego nie chcę. Że to nie jest jakaś zasada z zewnątrz, ale właśnie moja świadoma decyzja. I nie chodzi też tutaj o to, żeby nam rodzicom było dobrze, ale o to aby uczyć dziecko rozpoznawać własne granice – poprzez pokazywanie tego jak my sobie z tym radzimy, pozostajac przy sobie, bez motania i ukrywania swoich prawdziwych uczuc i potrzeb.

W podobnym tonie możemy przeczytać u Małgorzaty Musiał: ” (…) rodzic nie musi bać się odmawiać dziecku. Owszem, w efekcie ujrzy niezadowolenie, płacz, może i krzyk i może półgodzinną rozpacz – ale nie to powinno przesądzić o decyzji, którą podejmie. (…) rodzic ma prawo się nie zgodzić, a dziecko ma prawo być z tego powodu niezadowolone.” (A to jest prawie jak u Jespera Juula, który często mówi o tym by pozwolić dziecku na frustrację).

I znowu – to nie jest tak, że mówimy dziecku „nie, bo nie” albo „taka jest zasada”. Wysłuchujemy dziecka o co mu chodzi, dlaczego jest niezadowolone i bierzemy je pod uwagę tak bardzo, jak to jest możliwe. Jednak to my jako rodzice podejmujemy ostateczną decyzję. I to my bierzemy odpowiedzialność aby zmierzyć się z emocjami dziecka i wesprzeć je w tym napadzie płaczu czy krzyku – być przy nim ze zrozumieniem, bez pretensji i bez podburzania czy wyśmiewania.

Również Alfie Kohn, który dużo mówi o tym aby dawać dziecku wybór wszędzie tam, gdzie to możliwe i pomagać im doświadczać autonomii, pisze wyraźnie o tym, że nie wszystko trzeba negocjować, a dzieci powinny wiedzieć, że są kwestie, które mogą podlegać negocacjom. U Kohna znajdujemy też cały podrozdział: „Kiedy dzieci nie chcą, ale muszą”, w którym czytamy np. o tym, że rodzic prosi (a czasem żąda – Kohn nazywa rzeczy po imieniu) o posprzątanie zabawek, zakończenie hałaśliwej zabawy, wyjście na czas, mycie zębów – czyli nie tylko i wyłącznie sytuacji zagrożenia życia i zdrowia, ale też takich zupełnie codziennych. Jednak strategie, które proponuje Kohn są nastawione na poszanowanie autonomii dziecka, uczciwość i kreatywność.

Co mnie w tym najbardziej zaskakuje? Że nie ma tam nic o tym, że mam się jakoś bardzo naginać, rezygnować, stawać na rzęsach. Jest natomiast o szacunku, autonomii i braniu odpowiedzialności. Odpowiedzialności za swoje potrzeby, za relację z dzieckiem i za konsekwencje moich działań wyrażone frustracją czy niezgodą dziecka. I tak bardzo poczulam to, że te granice dają wolność i wybór – nam, jako rodzicom.

Agnieszka Stein „Dziecko z Bliska” wyd. Mamania Warszawa 2012
Małgorzata Musiał „Skrzynka z narzędziami”, wyd. Mamania Warszawa 2017
Alfie Kohn „Wychowanie bez nagród i kar”, wyd. MiND, Podkowa Leśna 2013

Rzutem oka na Peru

Decydując się na podróż z dzieckiem wiedzieliśmy, że będzie powoli. I jest nawet jeszcze bardziej powoli. I tak mi z tym bardzo dobrze. Mamy czas żeby popatrzeć, pobyć, poczuć klimat tych miejsc . No i nie mamy (prawie) choroby wysokościowej.

Co mnie w Peru najbardziej uderza, to to, że jest takie zupełnie normalne. I takie zupełnie inne od moich wyobrażeń i przekonań o tym kraju. Bo miało być podobnie jak w Indiach. Że brudno, tłoczno i głośno. Otóż nie. Tutaj jest zaskakująco czysto. Nie walają się nigdzie góry plastikowych butelek, ulice są zamiecione, a pościel wygląda przyzwoicie. Są miejsca, gdzie jest dużo ludzi, ale nie jest tak, że się ciągle ktoś o mnie ociera. Samochody trochę trąbią, ale nawet mniej niż na Bałkanach. Kierowcy jeżdżą w miarę przyzwoicie, można bez strachu o własne życie przejść przez ulicę, po której jeżdżą całkiem nowe Toyoty, Hyundaje i Kie.

Tutaj jedziemy po najbardziej turystycznej trasie i oczywiście, że ludzie chcą na nas zarobić, ale grzecznie proponują i, gdy my grzecznie odmawiamy, po prostu idą dalej. W Indiach ciągle opędzaliśmy się od różnych ludzi, którym łamaliśmy serca nie chcąc nic kupić. 

Miało być też bardzo biednie. Nie byłam w slumsach i wiem, że tam pewnie inaczej, ale w Indiach slumsy widziało się wszędzie. Widzieliśmy też ludzi śpiących na ulicy i wielu chorych, pokrzywionych, żebrzące dzieci. Peru wypada o niebo lepiej. Dzieci są tutaj czyste i zadbane, a dorośli Peruwiańczycy również nie wyglądają na zabiedzonych. Ale też ciężko tutaj pracują. Pewnie po kilkanaście godzin dziennie. Widzimy jak dzieci po szkole przychodzą do swoich rodziców do pracy, do ich wózków  z owocami, siedzą z nimi na ulicy i sprzedają sznurkowe bransoletki.

Ale widać też, że Peru się rozwija. Wszędzie wznoszone są nowe budynki, są te nowe samochody, są asfaltowe ulice, a nawet jak są bite to są polewane wodą by nie pyliły. Są tutaj supermarkety, restauracje, do których chodzą też Peruwiańczycy, a nie tylko turyści.

I jeszcze było, że Peruwiańczycy nie lubią za bardzo Gringo, czyli białych turystów. I może faktycznie nie wchodzą z nami od razu w jakieś zażyłe stosunki, ale są mili, pomocni, da się dogadać (po angielsku też) i załatwić różne rzeczy, nawet poza wybujałą administracją. Może się już przez 2-3 pokolenia masowej turystyki przyzwyczaili?

Wydawało mi się też, że jedzenie tu będzie jakieś proste. Ziemniaki, kukurydza, banany i ewentualnie jakieś wymyślne owoce i świnki morskie. Natomiast jedzenie jest bardzo dobre, dobrze przyrządzone, no może poza paskudnym café machiato w Puno. Natomiast kuchnia peruwiańska to jedna z najlepszych i najbogatszych kuchni świata. Nic w sumie dziwnego, bo spotykają się tutaj wpływy hiszpańskie, indiańskie, chińskie, japońskie i meksykańskie. To  stąd pochodzi papryka, pomidor, fasola, dynia i wiele innych warzyw. A wszystko przyprawiane jest ziołami z dżungli amazońskiej. Też inaczej niż w Indiach, gdzie wszystko było bardzo ostre i intensywne. W Peru przyprawy jakoś tak adekwatnie podkreślają smak potraw.

To taki rzut oka turysty jadącego wygodnym i dobrze utrzymanym szlakiem. Ciekawi mnie bardzo jak wygląda to Peru w innych miejscach. Jak tam jest ludziom czy dobrze im się żyje. Czy ich dobrze to takie samo jak nasze dobrze?

 

 

 

 

 

O ratowaniu świata

„Nic nie wiesz o empatii” w podobnych słowach ktoś skomentował mój wpis na grupie fejsbukowej w 5 dni po ukończeniu przeze mnie rocznego Studium Komunikacji w Opraciu o NVC. 80 godzin zajęć, 20 godzin rozmów w dwójce empatycznej. Wystarczająco aby nieco poczuć (nie)kompetencję w udzielaniu empatii. I w zupełności wystarczająco abym mogła w sobie poczuć taką moc do zmieniania świata na lepszy. Że mogła bym teraz tej empatii dać każdemu, wiadrami.

I przestroga na drogę – nie bądźcie Ratownikami. I taki mój bunt – że ja chcę być ratownikiem. Przecież dlatego robię to co robię. Gdybym nie chciała ratować świata to nie zmieniała bym 3 razy zawodu. Chcę pomagać ludziom w ich rozwoju, we wzajemnym rozumieniu, w rodzicielstwie. W różnych trudnych sytuacjach. Chcę ich ratować przed innymi ludźmi i przed nimi samymi. Hmm, no właśnie.

Dziękuję osobie, która napisała mi, że nic nie wiem o empatii. Nie dlatego, że uświadomiła mi, że nic nie wiem – bo coś tam jednak wiem, ale za to, że na własnej skórze odczułam sytuację, gdy ktoś ratując kogoś, kogo uważa za ofiarę, staje się prześladowcą dla kogoś innego.

To co się wydarzyło można przedstawić na takim schemacie:

Trójkąt Dramatyczny Karpmana

Ta rola Ratownika wydaje się taka bardzo atrakcyjna. Że ratujemy kogoś biednego przed kimś strasznym. I wszystko było by ok, gdyby nie to, że ten cudowny Ratownik staje w pozycji władzy do Ofiary. Że to tylko on może ją ocalić i tylko on wie co jest dla tej Ofiary dobre, i że ta Ofiara jest taka biedna, i że jest Ofiarą. I każdy kto powie coś „nie tak” może się stać dla Ratownika Prześladowcą  jego Ofiary. I wtedy Ratownik staje się dla tego Każdego Prześladowcą. A czasem Ratownik staje się też Prześladowcą dla swojej Ofiary, która przecież musi dostać po głowie aby się za bardzo nie wynurzała, aby mógł ją dalej ratować. Czyli, że od Ratownika do Prześladowcy jest tylko jeden krok i, że Ratownik musi mieć Ofiarę.

W tym układzie osoba, która ma problem się nie liczy. Ratownik ratuje ją dla własnej satysfakcji i poczucia mocy. Często ratuje w sposób, który w dłuższej perspektywie nie służy ratowanemu.

Uświadamia mi to jak bardzo pomoc drugiemu człowiekowi jest trudna. Jakiej trzeba uważności i delikatności aby ta pomoc była pomocna. Aby uwzględniać tę osobę, której pomagamy – wierzyć w jej siłę i możliwość samostanowienia o sobie. I aby też nie ranić tej osoby  jeszcze bardziej przez to, że zranimy też przy okazji kogoś innego.

Ale jak jej na wszystko pozwalacie, to jak?

U nas to jest tak, że jak dziecko chce wchodzić po schodach, to wchodzimy po schodach. Góra -dół, góra-dół. Do znudzenia. A co jak już mi się znudzi? Wchodzę jeszcze parę razy i dopiero wtedy próbuję magicznych sztuczek z odwracaniem uwagi. Jest duża szansa, że dziecko już wysyciło swoją potrzebę związaną z tymi schodami i chętnie zacznie robić coś innego. Czyli, że wchodzę na te schody, bo dzieciak tak chce? Tak. I dlatego, że ja tego chcę. A chcę tego dlatego, że jestem leniwa. Zwyczajnie nie chce mi się biegać zawsze za dzieckiem i uważać żeby sobie krzywdy nie zrobiło albo grzebało mi gdzieś, gdzie nie chcę aby grzebało. Jeśli więc chce chodzić po schodach to chodzimy i uczymy jak to robić. A gdy chce przesypywać ziemię w kwiatkach – daję jej coś do przesypywania, a jeśli chce wyciągać garnki z szafki – zabieram te, które się mogą potłuc i sobie wyciąga pozostałe. Mam przez chwilę bałagan, ale też święty spokój, a przecież prędzej czy później jej się to znudzi (i zacznie się coś innego).

A czy pozwalamy dziecku na wszystko? W zasadzie tak. Prawie wszystko, bym powiedziala. Granicą jest bezpieczeństwo. Ale też niekiedy moje samopoczucie. Dzisiaj do szału doprowadzał mnie dźwięk stukania pokrywkami o garnki, dlatego zaproponowałam w zamian rzadko udostępnianą atrakcję – pudełka z herbatami. Innym razem, gdy np. nie mam ochoty zbierać herbaty z podłogi, to proponuję te garnki.

Zastanawia mnie jeszcze to pozwalanie. Brzmi to dla mnie jak taka relacja przełożony – podwładny. A moja relacja z Żabiną taka nie jest. Raczej jest tak, że robimy różne rzeczy wspólnie. Albo zwyczajnie jej nie przeszkadzam w tym co ona robi.

Ale są rzeczy, któych zdecydowanie nie pozwalam. I znowu – to te, które dotyczą bezpieczeństwa, ale też ważnych dla mnie rzeczy – moich książek czy kwiatów. Ale nie mówię, że nie wolno. Bo ja sama nie rozumiem co to znaczy nie wolno – kto komu, czego dokładnie i z jakiego pwodu nie pozwala. I skoro nie to, to co? Więc raczej mówię: stój, zamknij szufladę, to jest gorące.

Jednak to, że zwykle robię albo daję dziecku to co ono chce, nie przeszkadzam w różnych aktywnościach, po których muszę posprzątać i nie mówię, że nie wolno, nie oznacza, że to dziecko jest w tej relacji w pozycji dominującej. Może dlatego, że to ja nie czuję się w pozycji podwładnego. Bo akceptuję to, że dziecko do wielu rzeczy potrzebuje pomocy rodzica i nie jest dla mnie problemem, że po raz setny sprzątam rozsypany ryż. Bo tak naprawdę to ja wybieram sprzątanie tego ryżu, bo mam przekonanie, że to przesypywanie jest rozwojowe dla dziecka. A ja mogę w tym czasie spokojnie wypić kawę 😉

Łatwe rodzicielstwo

Cudownie mi być Mamą. To jest taki kawałek, który daje mi wielkie spełnienie. Że czuję się w roli Mamy pewnie, z takiej pewności oparcia się o siebie, o moje wartości i o moje przekonania. I taka bardzo szczęśliwa.

Może to jest trochę tak, że przy naszej Żabinie łatwo jest się cieszyć macierzyństwem. Bo jest to „takie cudo” (opinia Cioteczki, a nie Matki ;), że jak by można było się nie cieszyć? No bo je dużo i chętnie, zasypia prawie natychmiast, gdy ją kładę, lubi kąpiele, współpracuje przy ubieraniu, bawi się sama zabawkami (a zwłaszcza nie-zabawkami), ogląda książęczki, żywo opowiada co się w okół niej dzieje, pomaga w pracach domowych – serio! Miesza sałatkę, wrzuca pokrojone warzywa do miski, wkłada pranie do pralki, a potem wiesza suche i ściąga mokre ;). Dziecko idealne. Spokojne. Grzeczne. Współpracujące.

A może jednak to jest tak, że to Żabinie jest łatwo z takimi rodzicami jak my? Że nie ma ciśnienia przy jedzeniu, że coś musi zjeść albo, że zjeść do końca, albo że szybko. Nie chce – nie je, chce coś innego – dostaje coś innego, chce przez 40 min rozgniatać palcem groszek – super! Nareszcie mogę wypić gorącą kawę. Że jak chce spać, to idziemy spać i nie próbuję jej uczyć samodzielnego zasypiania, że jak nie chce czegoś ubrać, to najwyraźniej coś jej w tym nie pasuje i nie ubieram. Że jak się bawi to jestem blisko i odpowiadam, gdy tego potrzebuje, podsuwam właśnie te nie-zabawki, gdy widzę, że chce coś wkładać, przekładać, przesypywać. Że zamiast wkurzać się na dziecko wiszące u nogi, gdy gotuję – zamówiłam u Dziadka Kitchen Helpera i teraz możemy gotować razem. Że zamiast wieszać pranie po nocy, dajemy sobie ten czas aby zrobić to razem. Czas, który najczęściej i tak trzeba by było dziecku poświęcić na wymyślanie różnych aktywności, noszenie, zagadywanie. I jeszcze, że jeśli płacze, to nie że wymusza, manipuluje, jest złośliwa. Zupełnie nie. Dla nas płacz jest ważnym sygnałem, przez który Żabcia chce nam powiedzieć o ważnych dla niej potrzebach. Że chce jeść, chce spać, że jej niewygodnie, że chce się wspiąć na kanapę i że z niej zejść. Bo jesteśmy przekonani, że jeśli teraz nauczymy ją tego, że w trudnej dla niej sytuacji może prosić o pomoc, to że za naście lat, w  takiej NAPRAWDĘ TRUDNEJ też się do nas zwróci. I jeszcze, że inwestujemy ten czas dzisiaj aby być może jutro Żabina była bardziej samodzielna, pewna siebie i swojej wartości.

Oczywiście nie mam pewności, że tak się stanie. Ale czy jest metoda wychowawcza, która dają taką pewność? OK John Watson, prekursor behawioryzmu, twierdził, że się da zrobić z dziecka kogo się chce. Mam jednak spore wątpliwości, że ten ktoś będzie samodzielny, myślący i znający swoją wartosć.

 

O mnie

Alicja Dzierżak

Trenerka, edukatorka, pracuje w duchu Rodzicielstwa Bliskości, opierając się o Porozumienie Bez Przemocy i Self-Reg.

Pomagam rodzicom w budowaniu więzi z dziećmi. Wzmacniam ich pewność siebie i wiarę we własne możliwości. Wspieram w cieżkich chwilach i pomagam znaleźć rozwiązania, które nawet w  najtrudniejszych sytuacjach pozwalają zachować relację z dzieckiem.

Zawsze byłam otoczona dziećmi. Zawsze lubiłam spędzać z nimi czas i one mnie lubiły. Myślę, że je rozumiem 🙂 Jednak początkowo zdecydowałam sie na studia, które miały mi dać konkretny zawód. Poszłam na politechnikę. Już na trzecim roku wiedziałam jednak, że jeśli będę pracować w chemii to raczej jako menadżer zespołu.  Rozpoczęłam wiec studia na zarządzaniu. Pociagały mnie zajęcia o ludziach: psychologia, motywowanie, negocjowanie, zarządzanie zmianą. Lean Management też zainteresował mnie jako koncpecja, w której ważny był człowiek. Jednostka miała tam wpływ na swoją pracę i na pracę swojego zespołu. To na podyplomowych studiach Lean Management ktoś mi powiedział, że powinnam zostać trenerem. Jeszcze chwilę to trwało nim się zdecydowałam. Zresztą było mi bardzo dobrze tam, gdzie byłam – w energicznym start-upie z branży IT jako kierownik biura robiłam fajne rzeczy. Ostatecznie jednak moja chęć pomocy i wspierania innych ludzi w rozwoju zwyciężyła. Cenię sobie wysoką jakość w tym co robię, skonczyłam więc kolejną podyplomówkę – tym razem trenerską i jestem tu, gdzie mnie widzicie 🙂

Alicja

Lubiłam zadania domowe

Pamiętam jak w którymś z pierwszych dni szkoły przybiegłam do domu i w podekscytowaniu, nie zdejmując kurtki, wyciągałam z plecaka książki. Nareszcie! Zadanie domowe!

Chciałam iść do szkoły. NIe mogłam sie tego doczekać. I ta fascynacja szkołą, nauką, rozwojem nie minęła mi do dziś, pomimo niekiedy trudnych doświadczeń.

Raczej nie pamiętam jakiejś frustracji związanej z nadmiarem tych zadań. Nie pamiętam też aby mama jakoś szczególnie nas pilnowała. W ogóle nas nie pilnowała. Jeśli miałam problem z zadaniem z matmy to pomagała je wyliczyć. Tyle.

I zastanawiam skąd to tak. Te zadania domowe. Ten bunt rodziców i protesty. Owszem. Są badania, mówiące o tym, że zadania domowe są przereklamowane, jednak gdyby nie obarczały one rodziny TAK BARDZO, to były by problemem może nawet mało istotnym.

Dlaczego zatem obarczają? Czy jest ich jakoś więcej? Czy też to nam zależy aby były zrobione lepiej? Albo aby były w ogóle zrobione. Ja zawsze robilam zadania domowe. Nie jestem pewna czy mój brat też był taki skrupulatny. Ale to była nasza odpowiedzialność. I nasze konsekwencje.

Znam rodziców, którzy cały swój czas po pracy spedzaja z dzieckiem na odrabianiu prac domowych. Czas nie rzadko frustrujący, pełen przykrych słów, nakazów, zakazów, gróźb i przekupstwa. Czas, który należy do rodziny, czas na odpoczynek, zabawę i rozmowę. Czas, którego w pędzącym życiu jest tak mało pomiędzy przejazdami, zajęciami.

Tak sobie myśle, że to moje życie, w którym lubiłam zadania domowe nie było pędzące. Był to dla mnie full time Mindfulness. Z drogą do szkoły wśród pól ze zmieniającymi się porami roku.

NIe jeździliśmy na dodatkowe zajęcia muzyczne, sportowe, językowe. I może tutaj jest kolejny  kawałek odpowiedzi, której szukam. Jeśli chodzi o naukę to nikt od nas niczego nie oczekiwał. W wolnym czasie mogliśmy robić co chcieliśmy. Było tego wolnego czasu sporo mimo ogromu pracy w polu, ogrodzie. Ja dużo czytałam, brat lutował i wytrawiał jakieś magiczne dla mnie płytki. Wszyscy interesowaliśmy się wieloma rzeczami.  Myślę, że wtedy brakowało nam mądrego prowadzenia. I chyba dziś dzieciakom tego też brakuje. Wzmacniania ich w tym, w czym są dobre, ujawnianiu talentów, upewnieniu, że nie muszą być dobre we wszystkim, że nie o to chodzi aby w 100% zagospodarować ten wycinek kompetencji, które proponuje szkoła, ale ten który jest zgodny ze sobą.

I oczywiście, że chciałabym żeby moja córka uczyła się  języków, trenowała jakiś sport albo śpiew. Chciala bym jej dać to wszystko, czego ja nie miałam. Co z tego wybierze? Co jeśli NIC?

Chcę jej też dać to czego sama miałam pod dostatkiem: wolność i autonomię. Już dziś przygotowuję się na to by dać jej moją zgodę na NIC.

Pewna siebie czy urocza?

„Pani Ania jest doktorem habilitowanym i to ona najwięcej się narobiła przy całym wydarzeniu…wymyśliła koncepcję… pozyskała pieniądze…zaprosiła gości… dobrała tematy… czytała i segregowała abstrakty… pilnowała czy wszyscy zapłacili…  zamawiała katering. A podczas samej konferencji kierowała jednym z paneli… wygłosiła referat w innym panelu… wypisywała ludziom delegacje…przystawiała pieczątki… rozpatrywała reklamacje dotyczące rozlokowania gości w pokoju…”

Czytając ten fragment artykułu w Coachingu* wzbierała we mnie złość. Serio? Dziwi się, że podziękowano wszystkim profesorom, doktorom i uroczej pani Ani? Przecież jest uroczą panią Anią, która weźmie na siebie wszystkie zadania. Pewnie też sfrustrowaną panią Anią, która czuje się przytłoczona i niedoceniona. Panią Anią, która najbardziej haruje nie tylko przy organizacji konferencji, ale też godziny spędza w laboratorium albo nad publikacjami, przygotowuje prezentacje wspólnych wyników, za które koledzy zgarniają podziękowania i nagrody.

Czytam dalej – „Nawet jeśli kobieta ma status mistrza, oczekuje się od niej typowo męskich zachowań. Akademia nie punktuje współpracy ani empatyczności. Nagradzane są pewność siebie i polemiczny temperament”. Nie wiem na ile to prawda z tym polemicznym temperamentem – znam kilku profesorów raczej dość introwertycznych. Nie wierzę, że Akademia nie punktuje współpracy. Najlepsi uczeni XXw. Einstein z Bohrnem, Plank ze Schrodinngerem współpracowali ze sobą, wymieniali listy, spotykali się, inspirowali, a Eistein ze Skłodowską  – Curie, czy Heisenberg z Paulim blisko się przyjaźnili.

Jednak jeśli chodzi o typowo męskie zachowania takie jak pewność siebie, zapewne też asertywność to z jednej strony możemy się użalać nad sposobem w jaki wychowujemy nasze dziewczynki, a z drugiej same sobie to robimy (tak, ja też). Zamiast wziąć odpowiedzialność za siebie, za to co robimy to stoimy z  tyłu jak takie grzeczne dziewczynki, robimy wszystko co nam każą i domyślamy się nim jeszcze pomyśleli aby kazać i czekamy aż nas ktoś pogłaszcze po główce, doceni.

Nie doceni. Jeśli sama siebie nie docenisz, nie staniesz na własnych nogach, to nikt tego nie zrobi. I tak samo będzie w domu, w pracy na uczelni, w pracy w korporacji i w kółku różańcowym również.

A urocza pani Ania popełniła mnóstwo błędów, dzięki którym, w moim odczuciu zasłużyła sobie na to, że jest tylko uroczą panią Anią. Bo czy ona miała komu podziękować? Że musiała sama, bo nie potrafi delegować zadań? Czeka, że ktoś się domyśli? Ona sama zrobi wszystko najlepiej? Obawia się popełniać błędy, wiec lepiej żeby nikt nie widział? Nic odkrywczego. Typowy obraz kobiety w naszym kraju.

I tak. Trudno jest wyjść z tych schematów, które nam są wrysowywane od urodzenia. Trudno jest, zwłaszcza w typowo męskim środowisku, które oczekuje od Ciebie typowo kobiecej roli aby z tej roli wyjść. I tak, ważne jest aby o tych sprawach mówić. Ale przepraszam, nie poprzez biadolenie uroczej pani Ani jak to ona jest niedoceniana.

A więc jak? Proponuję zacząć od nabycia kilku kluczowych kompetencji związanych z komunikacją, asertywnością, współpracą, delegowaniem zadań. A potem konsekwentnie budować poczucie własnej wartości. Takiej prawdziwej wartości, a nie wartościowania siebie przez ilość wykonywanej pracy.

 

*Coaching (nr 5/2017) pt. „Lepka podłoga akademii”

 

Moja kruszynka pyskatą nastolatką?

„Ty nic nie rozumiesz! Kompletnie ci odwaliło! Nienawidzę cię!”.  Trzask drzwi, kopnięcie i tyle ją widzieli…

Scenariusz na tyle przykry, co możliwy, a nawet prawdopodobny. Trudno dziś uwierzyć patrząc jak Żabina słodko śpi w swoim łóżeczku, jak rozkosznie zajada się dynią czy z ufnością wtula w moje ramiona, że to może być ona za 15 lat.   Trudno przyjąć do wiadomości, wkładając w jej wychowanie tyle energii, czasu, serca, że któregoś dnia nie tyle nawet, że nas opuści, ale że zakwestionuje wszystko co robimy i mówimy.

Dlatego dla mnie wychowanie nie jest o tym co dzisiaj. Czy Żabina zjadła obiadek, czy zasypia w swoim łóżeczku, ile razy budzi się w nocy i dlaczego aż tyle. Dla mnie to o tym co będzie za te naście lat. O szacunku nie tylko do mnie i P. jako rodziców, ale przede wszystkim do siebie. O współdziałaniu, a nie tylko wykonywaniu kilku domowych obowiązków, o umiejętności budowaniu dobrych relacji i o wewnętrznej motywacji. I jeszcze o ciekawości i odwadze. I jeszcze kilka innych o…

Wszystkie działania, które podejmuję dzisiaj, podejmuję świadomie, biorąc pod uwagę tę właśnie perspektywę. I dotyczy to każdego niemal aspektu życia. Tego co Żabina je, jak je, gdzie śpi, jakie ma zabawki, ile tych zabawek, na co jej pozwalam, co robię kiedy jej nie pozwalam.

Czy zaprowadzi mnie to do oczekiwanego rezultatu? Nie wiem. Wychowanie dziecka to jeden wielki eksperyment, który tylko z grubsza możemy zaplanować. A na wynik tego eksperymentu mają bardzo duży wpływ warunki zewnętrzne, takie jak szkoła, rówieśnicy, inni ludzie, z którymi dziecko się spotyka. I kiedyś była to również telewizja, a obecnie poza tym medium, coraz szerzej dostępne technologie – dziś ze smartfonem na czele, jutro – nie wiadomo z czym.

Możemy się mądrzyć, że powinno się jakoś albo, że moje dzieci to ja inaczej. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że inną nastolatką byłam ja naście lat temu, inne są te nastolatki, które się wtedy narodziły i całkowicie inna będzie moja nastolatka za te naście lat.

Żyjemy w okresie ogromnej zmiany kulturowej. W czasie, gdy tradycyjne metody wychowawcze oparte na karach i lęku zamieniamy na bardziej liberalne i ponosimy tego konsekwencje m.in. w postaci pyskujących nastolatków. Naście lat temu bym nie powiedziała do rodzica „Ty idioto”. Ale jeszcze pamiętam mój burzliwy okres dorastania (a jeśli zapomnę, to jestem w posiadaniu dość kompromitujących pamiętników z tego okresu) i mimo, że nie śmiałam odezwać się w  taki sposób do moich rodziców, zdarzało mi się tak przecież myśleć. A dzisiejszy nastolatek często co myśli to mówi. Albo nawet może wcale tak nie myśli, ale mówi, bo się właśnie wkurzył i właśnie w taki sposób odreagowuje złość.

I jasne, że tego nie chcemy. Że chcemy mieć z naszymi dziećmi dobrą relację. I chociaż recepty na to nie mam, jedno jest dla mnie pewne – kiedy już dziecko wejdzie w ten burzliwy okres, jest już za późno na wychowanie. Możemy więc darować sobie gderanie, narzekanie, docinki i kazania, a postawić raczej na słuchanie, zrozumienie, towarzyszenie.