Tak się właśnie czuję po tygodniu zwiedzania, spacerowania, odwiedzania, oglądania.
Widzieliśmy już chyba z tuzin pięknych baskijskich i kantabryjskich wiosek. Cudownie uroczych, ale też bardzo zwyczajnych. Cichych i spokojnych oraz tych gwarnych i tłocznych. Z domkami o ścianach bielonych lub kamiennych, czerwonych dachach, ukwieconych balkonach. Tych wciśniętych w nowoczesne dzielnice i tych zupełnie nie tkniętych cywilizacją.
Drugie tyle kościołów. Pięknych, ale też zwyczajnych. Majestatycznych i niepozornych. Romańskich i barokowych. Z ołtarzami, figurami, portalami.
Moje wypalenie turystyczne dopadło mnie dziś całkowicie znienacka, po miłej połowie dnia, spędzonej na leniwej(?!) wycieczce po Picas de Europa, na które wjechaliśmy kolejką i w ten sam sposób wróciliśmy. Całkowicie na leniwca. Na szczycie spacerek i gapienie się w góry. A w drodze powrotnej postanowiliśmy wjechać do kolejnej opisywanej w przewodniku wioski. Że niby wioska pięknie położona u stóp gór. Rozejrzeliśmy się, pospacerowaliśmy. Są domki, są dwie uliczki, jest kościółek. Wioska jak wioska. Zdjęcie, dwa dla zasady i jedziemy dalej.
I dzień jak każdy inny, wypełniony zwiedzaniem, pośpiechem i trochę rozczarowaniem, że nie do końca o to chodzi. Na szczęście nie mamy już za bardzo planu na dalszą część wyjazdu. Nie trzeba się spieszyć, realizować, pilnować. Jest jakiś ogólny zarys, jakiś cel w oddali, którego wcale nie musimy osiągnąć.
Chociaż nie. Jest przecież plan, który przyświecał nam od początku wyjazdu – chcemy przecież odpocząć, poczuć klimat Hiszpanii, poobserwować ludzi. I to jest dobry plan.
Bajka „gdzie jest Dori” kończy się dialogiem, w którym Dori mówi, że najpiękniejsze w naszym życiu wydarza się wtedy, gdy nie mamy planu. Powodzenia!