Mój maraton

Przygotowania do maratonu trwają ok. 45 tygodni. 10 tygodni aby przebiec 10 km, następne 15 tygodni do półmaratonu i kolejne 20 do maratonu. Treningi 3 lub 4 razy w tygodniu. Do tego pewnie jakaś dieta, odpowiednie ćwiczenia żeby sobie ścięgien nie pozrywać. Chyba by mi się nie chciało.

Tymczasem już od 40 tygodni przygotowuję się do mojego własnego maratonu. Nie miałam jednak żadnego sprecyzowanego planu. Ot, starałam się być aktywna i nie rezygnować z nie raz dość intensywnych zamierzeń, jak choćby wyprawa do Puszczy Noteckiej w  pierwszych tygodniach ciąży. Czyli pierwsze 10 tygodni – łażenie.

Potem kolejne 20 tygodni jeszcze więcej łażenia. Chodziliśmy gdzieś po lasach bobięcińskich i przywidzkich. A potem uroki stromych pirenejskich ścieżek oraz starych hiszpańskich miasteczek z niezliczoną ilością schodów. Do tego setki przejechanych kilometrów sprzyjały trenowaniu mięśni Kegla.

A potem przyszedł kryzys „półmaratonu”. Nastały ponure dni naszej środkowoeuropejskiej jesieni. Przybrało się też parę kilogramów i już zdecydowanie odechciało się jakichkolwiek spacerów. Nawet tych po alejkach sklepowych.

Jednak gdzieś tam w głowie kołatała mi myśl, że chcę się dobrze przygotować. Z jednej strony mentalnie – muszę wiedzieć co i jak, ale też fizycznie. Już zadbałam przecież o to, że tych kilogramów nie tak w końcu wiele przybyło.

Zaczęłam dość nieśmiało. Kilka ćwiczeń raz na kilka dni. Tak 3-5 minut, żeby się nie przemęczyć. Potem tak trochę częściej, ale wciąż zaledwie kilka minut.  A potem zauważyłam, że te kilka minut daje zaskakujące efekty! Tak że od kilku tygodni ćwiczę 10-15 minut dziennie.

Do tego przychodzą jeszcze inne przygotowania. Aż sama siebie nie poznaję! Smaruję się (też codziennie!) kremem na rozstępy, pamiętam żeby brać witaminy 2-3 razy dziennie, do tego nadal ćwiczę mięśnie Kegla i wykonuję masaż krocza. I jeszcze problemy ze skórą i włosami powodują, że smaruję się też codziennie przeróżnymi olejkami (ale to już muszę ;).

Gdyby mi ktoś przed ciążą powiedział, że tak będzie, nigdy bym nie uwierzyła. Że ja? Może w niektórych obszarach jestem zorganizowana, ale jakoś ten związany z dbałością o ciało to tak sporadycznie, po macoszemu.

Szukam co mnie do tego motywuje. Bo to ja sama chcę. Nawet jeśli padam na ryjek i mi się nie chce, to biorę przed pójściem spać ten krem i się smaruję. Wstaję rano, biorę prysznic i ćwiczę, nawet jeśli już jestem koszmarnie głodna. Ale to jeszcze nic. Jak muszę gdzieś wyjść z rana to wstaję wcześniej(ja?!) żeby choć chwilę poćwiczyć.

I czuję się świetnie. Świetnie przygotowana. Pełna nadziei, że szybko wrócę do formy. Że jeszcze będę tak samo ładna jak przedtem.

Ale też trochę czekam na ten chichot losu. Takie magiczne myślenie, a może i samospełniająca się przepowiednia.  Że skoro już tak dobrze się przygotowałam, to mi dziecko przyjdzie na świat przez c.c. No cóż. Zostaje nadzieja, że chociaż ćwiczenie mięśni Kegla nie pójdzie na marne 😉

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *